Lipiec 2010 - Nałęczów

0

Wstąpiliśmy do Nałęczowa na spacer po Parku Nałęczowskim, czas płynie tam wolniej i spokojniej (ach gdyby tak móc zatrzymać się tam na tydzień bez telefonu i komputer). Spacerując po parku trafiliśmy do palmiarni w której znajdowała się pijalnia. Niestety woda "zdrowotna" nie nadawała się picia... O fu! Wracając do domu wstąpiliśmy do gospodingu i tym samym zakończyliśmy weekend.

11 grudnia 2009 - Bangkok, Tajlandia

0

Co można robić ostatniego dnia w Bangkoku? Oczywiście chłonąć atmosferę KhaoSan Road, buszować po sklepikach z podkoszulkami, figurkami, kadzidłami... Oglądać lewe paszporty, prawa jazdy i certyfikaty. Kupić kokosa od gościa z kitką i siedzieć na krawężniku. Posłuchać muzyki na żywo w jednej z tysiąca knajp, obejrzeć tatuaże, sprawdzić zabiegi u ulicznych kosmetyczek, wysłuchać namolnych "lady, massage, bum-bum"... A przede wszystkim można coś zjeść! Kierujemy się do knajpy z owocami morza, krab mruga do mnie w akwarium. Ponieważ nigdy nie jadłam kraba, proszę o wrzucenie wybranego osobnika na ruszt. Fil zamawia czerwoną rybę. Krab jest dobry ale... żebym się tym najadła to nie powiem. Sos zawiera chilli więc nie mogę go zjeść, może z sosem zrobiłoby na mnie większe wrażenie.

Jeszcze kilka godzin i pakujemy się do samolotu powrotnego. Jestem pewna, że tu wrócę. Na KhaoSan Road wszystko się kończy i zaczyna.



10 grudnia 2009 - Kanchanaburi, Tajlandia

0

Tiger Temple czyli Świątynia Tygrysów - "bierzesz odpowiedzialność za wszystko co wydarzy się po przejściu bramki" - podpisuję i wchodzę. Czuję się nieswojo, idziemy wzdłuż drzew i krzaków, polami, wąwozem... Nie wiem czego się spodziewać, czy tygrysy biegają tak jak psy? Czy ktoś ich pilnuje? Kiedy będę wiedziała, że tygrys jest blisko? Przed nami pojawia się grupa ludzi, są ludzie muszą być tygrysy. Okazuje się, że tygrysy leżą na piasku i śpią, są na łańcuchach i mają swoich opiekunów. (Nie wierzę do końca w te łańcuchy - nie wyglądają solidnie). Stajemy w kolejce, zostawiamy rzeczy i czekamy na przydział opiekuna. Mała dziewczyn bierze mnie za rękę i prowadzi do pierwszego tygrysa. Jestem sztywna. Oczywiście, że się boję... Jeden ruch łapy tygrysa i po mnie, nawet nie musiałby pokazywać zębów. Przy drugim tygrysie dziewczyna widzi, że jestem kłębkiem nerwów i na rozluźnienie daje mi do ręki ogon tygrysa (!). Potem idzie już łatwiej...

Tiger Temple prowadzą mnisi, podobno zbierają pieniądze aby przywrócić tygrysy do naturalnego środowiska. Nie jestem do tego przekonana, wejście nie jest tanie, turystów mnóstwo, a warunki bardzo ubogie. Ktoś na tym zarabia, ale raczej nie tygrysy... Mimo wszystko wrażenia z wizyty niezapomniane.




9 grudnia 2009 - Krabi --> Bangkok

0

Dzień rozpoczynam talerzem owoców, zapowiada się fantastycznie. Idziemy na plażę, zaletą plaży w Ao Nang jest brak ludzi. Ogromna, pusta plaża tylko dla nas. Zaczął się odpływ, woda jest tak gorąca, że parzy w stopy. Pierwszy raz doświadczam czegoś takiego na plaży. Woda w morzu kojarzy mi się z zamarzniętymi stopami i zielonymi glonami, tutaj jest inaczej. Skrajnie inaczej. Fil idzie w głąb morza, wchodzi tak daleko, że jest tylko kropką na horyzoncie. Woda sięga kolan. Zmęczeni plażowaniem udajemy się na tajski masaż. Trwa kilkadziesiąt minut i momentami mam wrażenie, że mogę tego nie przeżyć. Mam naciągnięte wszystkie mięśnie, kości strzelają, dobrze, że nic mi nie pękło. Po wyjściu czuję się... lekka! Zero napięcia w karku, w kręgosłupie, w mięśniach.

Ostatnie dni mieszkaliśmy w Cashewnat bungalows, prowadzą go muzułmanie. Podobno minusem jest, że nie można kupić alkoholu. Dla mnie to żadnej problem, domki są w miarę ok, nawet są dodatkowe atrakcje w postaci pająków.

Wieczorem lecimy do Bangkoku. Lądujemy, łapiemy autobus na KhaoSan Road i stajemy w korku. Trochę nas to dziwi, taki duży korek o tej porze? Po chwili kierowca mówi, że dalej nie może już jechać, bo jest dziś święto i musimy tu wysiąść. Przed nami kilka kilometrów. Okazuje się, że dziś urodziny króla! Na ulicach mnóstwo ludzi ubranych w różowy, królewski kolor, wszędzie koncerty, uliczne jedzenie i dodatkowe atrakcje. Pewnie ekscytowałoby mnie to bardziej gdybym nie musiała iść kilku kilometrów przez tłum z plecakiem.






8 grudnia 2009 - Krabi, Tajlandia

0

Plaża na wyspie Phi Phi, to chyba najbardziej znana plaża w Tajlandii i okolicy. To miejsce w którym kręcono film "Niebiańska plaża" z Leonardo Di Caprio. Wybieramy się na nią speedboatem czyli szybką motorówką. Jest naprawdę szybka, przy starcie zwiewa mi czapkę z głowy ;) Krajobraz jest naprawdę boski, Railey Beach widziana z morza robi niesamowite wrażenie... Mijamy też wyspę ze skałą w kształcie kurczaka - Chicken island oraz niezliczone formacje skalne z plażami. W końcu docieramy do Phi Phi na plażę Maya Beach. O kameralnej atmosferze nie ma co marzyć, na plaży tłumy, dzikie tłumy. Przy brzegu mnóstwo szybkich motorówek, co chwilę odpływają i przypływają... Siadamy na niebiańskim piasku i pijemy tajskie piwo :) Byłoby tu piękniej gdyby nie ludzie :) W drodze powrotnej odwiedzamy jaskinię Vikingów, plażę z małpami, snurkujemy w okolicy Hin Kiang i Lohsanna Bay oraz opalamy się na Bamboo Island. Bardzo pracowity dzień...












6 grudnia 2009 - Bangkok --> Krabi

0

Lumpini Park to jedno niewielu miejsc w Bangkoku gdzie można spotkać spokój, naturę i świeże powietrze. Założony ok 1920 r. miał służyć ekspozycji tajskiego rękodzieła i kwiatów, na szczęście cel nigdy nie został osiągnięty. Obecnie park służy mieszkańcom jako miejsce uprawiania różnego rodzaju aktywności. O świcie można spotkać ćwiczących jogę, tai chi, biegających, rozciągających się, tańczących z wachlarzami. Co ciekawe, ćwiczą tu ludzie w każdym wieku, z jednej strony babcie z wachlarzami z drugiej młodzi i break dance. Jesteśmy w parku o świcie, oczy mi się zamykają, postanawiam się przespać na ławce. Niestety zaraz po wyciągnięciu nóg, podchodzi policjant i mnie szturcha, jego mina wskazuje "nie wolno spać w parku"...

Popołudniu jedziemy do Chinatown i na India Market. Ilość i różnorodność towarów poraża, jeśli czegoś tu nie ma, tzn. że nie ma tego w ogóle. Można kupić worek butów za niecałe 5 dolarów ;) Z marketu na KhaoSan Road wracamy statkiem. To jeden z szybszych sposobów poruszania się po mieście. Na łodzi jest taki ścisk, że nie zawsze można zapłacić za bilet... "Konduktor" dzwoni blaszaną tubką i daje znać, że czas płacić, niestety nie zawsze można się do niego dopchać, w związku z czym kilka przejazdów (a raczej przepływów) jedziemy na gapę.

Wieczorem lecimy na Krabi.



5 grudnia 2009 - Chiang Mai --> Bangkok

0

W dżungli w nocy jest cicho jak makiem zasiał. Trochę zimno, ale zawsze mogłoby być gorzej. Budzę się rano, myję w sadzawce i jestem gotowa na słonie. Rano dwie małe dziewczynki, z którymi Fil zawarł znajomość przy wielkim owocu strąconym z drzewa ;), wyruszają z naszej wioski do szkoły. Taszczą dumnie ze sobą zeszyty i kredki od Fila.

Słonie są fantastyczne, co prawda nie jestem z nimi oswojona i raczej zachowuję bezpieczną odległość. Małe słoniątko jest urocze jak rzuca się w wodzie i ochlapuje wszystko dookoła, tzn. najpierw ochlapuje, a potem obsypuje piaskiem. Ludzi też. Sierść słonia jest bardzo sztywna, jak drut.

Nasz program obejmuje jeszcze rafting, o czym nie wiedzieliśmy ;) To typowe w Tajlandii, że coś masz gratis albo czegoś gratis nie ma. Nie lubię raftingu tzn. nigdy nie spływałam, ale czuję, że to nie jest sport do którego jestem stworzona. Ubieramy kaski i razem ze Szwedami taszczymy ponton. Początek jest nawet fajny, płyniemy leniwie i nawet mi się podoba... A potem już krzyczę! Na szczęście nie tylko ja :) Zasady BHP? Trzymajcie się mocno i jak krzyknę to się przechylacie - tak mówi nasz szef łódki. Wszystko jest śliskie i mokre, ponieważ jestem lekka to moje przechylanie nie wiele pomaga ;) Adrenalina rośnie do końca spływu. Na brzegu jestem z siebie dumna, dałam radę. Drugi raz się nie piszę! W trakcie robią nam zdjęcie, wszyscy mamy na nim głupie miny, zdjęcie stoi nad moim łóżkiem na wypadek gdybym jeszcze kiedyś zapragnęła wybrać się na rafting w Tajlandii.

Wieczorem - pełni wrażeń - wracamy do Bangkoku.








4 grudnia 2009 - Chiang Mai, Tajlandia

0

Głównym celem wyprawy do Chiang Mai jest oczywiście trekking w górach. Wyruszamy z grupą "świeżo poznanych" znajomych. Co ciekawe (ale normalne w Tajlandii) każdy z nas zapłacił inną cenę i miał wręczony inny plan wyjścia. Jak to mówią Tajowie "same, same but different", na szczęście nie przepłaciliśmy ;) Trzeba mocno uważać aby nie dać się przekręcić. Nowi znajomi to para ze Szwecji, para ze świata (ona Argentyna, on Nowa Zelandia") i Kim z Korei. Ciekawa mieszanka.

Pierwszy przystanek to farma motyli i orchidei. Nigdy nie widziała tylu storczyków na raz, nie wiedziałam też, że są hodowane bez ziemi, widzą swobodnie na sznurkach i... rosną! Oczywiście farma jest stworzona w celach czysto zakupowych, tu broszka, tu matrioszka. Po farmie udajemy się na ostatnie zakupy przed nocą w dżungli. Na straganach prężą się owoce i mięso. Sprzedaż mięsa w Azji to jedna z tych rzeczy, które wywołują we mnie dziwne uczucie. Mięso i temperatura 40 stopni - to się nie łączy. Co ciekawe, aby odgonić muchy, sprzedawcy przyczepiają do wiatraków reklamówki. I tak mięso leży sobie kilak godzin na straganie owiewane wiatrakiem z workiem. Niestety nie sądzę aby mięso na moje ulubione sattaye było przechowywane w inny sposób.

Zatrzymujemy się w wiosce gdzie są kobiety o długich szyjach. Wioska komercyjna, dziewczyny siedzą i próbują sprzedać co tam wyrzeźbili w lesie... Ich szyje są naprawdę długie i podtrzymywane dzięki metalowym obręczom. Część z nich ma jednak obręcze w wersji soft, czyli zespawane i przecięte z tyłu, tak aby było łatwiej zdejmować. Zakładam jedno takie "urządzenie" - jest strasznie ciężkie, od razu boli mnie obojczyk. Nienaturalnie długie szyje kobiety zawdzięczają nie tyle wydłużeniu się kręgów szyjnych, co osunięciu się kości obojczyka i żeber pod ciężarem metalu. Plemię Padaung bo to z niego wywodzą się kobiety o długich szyjach, zamieszkuje północną Birmę i tereny Tajlandii.

Po drodze odwiedzamy jeszcze wioskę Karen i Lahu people. Siadamy w chacie na herbatę w bambusowych kubkach. Do chaty wchodzimy oczywiście bez butów, zostawiamy je przed drabinką. Pod chatą, czyli tam gdzie nasze buty znajduje się kurnik. Głupio mi taszczyć buty ze sobą na górę więc trzymam kciuki aby kury omijały moje buty szerokim łukiem. Wszystko kończy się dobrze i wybierają inną parę ;)

Tajskie góry nie robią na mnie wrażenia, są w sumie niskie, nie ma super widoków, ciekawa jest przyroda. To co u nas kupuje się w doniczce, tutaj rośnie w lesie. Tak jest z gwiazdą betlejemską, którą stawiam na stole podczas Św. Bożego Narodzenia, a tutaj jest wielkim krzakiem. Po drodze można zrywać banany z drzew - te małe, zielone są najlepsze.

Na koniec dochodzimy do małej wioski Pralong Village gdzie zostajemy na noc. Śpimy na podłodze w dużej chacie, na szczęście są moskitiery. W trakcie dnia było piekielnie gorąco, jesteśmy przepoceni i co tu ukrywać - brudni. Łazienek w dżungli nie ma ale jest strumyk :) Idealne miejsce na kąpiel :) Wieczorem długo siedzimy przy ognisku i zastanawiamy się, co by było gdybyśmy zostali tylko my na świecie... Dwójka ze Szwecji specjalizuje się z opiece nad starszymi ludźmi - czyli mamy zapewnioną starość, Kim jest nauczycielką matematyki więc będzie nas edukować, Fil jest inżynierem więc może coś zbudować, chłopak z Nowej Zelandii jest kucharzem - więc mamy jedzenie... A ja jestem panią od seksu ;) Długo rozważamy nasze położenie ;)

Podłoga nie była zbyt miękka ;)