5 grudnia 2009 - Chiang Mai --> Bangkok

0

W dżungli w nocy jest cicho jak makiem zasiał. Trochę zimno, ale zawsze mogłoby być gorzej. Budzę się rano, myję w sadzawce i jestem gotowa na słonie. Rano dwie małe dziewczynki, z którymi Fil zawarł znajomość przy wielkim owocu strąconym z drzewa ;), wyruszają z naszej wioski do szkoły. Taszczą dumnie ze sobą zeszyty i kredki od Fila.

Słonie są fantastyczne, co prawda nie jestem z nimi oswojona i raczej zachowuję bezpieczną odległość. Małe słoniątko jest urocze jak rzuca się w wodzie i ochlapuje wszystko dookoła, tzn. najpierw ochlapuje, a potem obsypuje piaskiem. Ludzi też. Sierść słonia jest bardzo sztywna, jak drut.

Nasz program obejmuje jeszcze rafting, o czym nie wiedzieliśmy ;) To typowe w Tajlandii, że coś masz gratis albo czegoś gratis nie ma. Nie lubię raftingu tzn. nigdy nie spływałam, ale czuję, że to nie jest sport do którego jestem stworzona. Ubieramy kaski i razem ze Szwedami taszczymy ponton. Początek jest nawet fajny, płyniemy leniwie i nawet mi się podoba... A potem już krzyczę! Na szczęście nie tylko ja :) Zasady BHP? Trzymajcie się mocno i jak krzyknę to się przechylacie - tak mówi nasz szef łódki. Wszystko jest śliskie i mokre, ponieważ jestem lekka to moje przechylanie nie wiele pomaga ;) Adrenalina rośnie do końca spływu. Na brzegu jestem z siebie dumna, dałam radę. Drugi raz się nie piszę! W trakcie robią nam zdjęcie, wszyscy mamy na nim głupie miny, zdjęcie stoi nad moim łóżkiem na wypadek gdybym jeszcze kiedyś zapragnęła wybrać się na rafting w Tajlandii.

Wieczorem - pełni wrażeń - wracamy do Bangkoku.








0 komentarze:

Prześlij komentarz