12 listopada 2011 - Bieszczady

0

Budzi mnie słońce. Za oknem fantastyczna pogoda, zimno ale słonecznie. Szybko majstrujemy śniadanie i wyruszamy na Połoninę Wetlińska. Po ciężkim początku zastanawiam się, po jaką cholerę pcham się na tą górę? Na szczęście widok rekompensuje cały trud. Na szczycie świeci słońce, ale jest mroźno, ubieram czapkę, rękawiczki, kaptur, stawiam kołnierz... i idę dalej. Dochodzimy do Przełęczy Orłowicza i skręcamy na Smerek, po drodze mijamy zamarznięte kraki :) Pod krzyżem mamy chwilę przerwy i wcinamy kanapki, rozkoszujemy się cudnym widokiem i pogodą. Lepiej trafić nie mogliśmy! Po przerwie wracamy na Przełęcz Orłowicza i idziemy całą Połoniną do Chatki Puchatka...

W Chatce jesteśmy koło 16:00, tłoczno, z zaciekawieniem obserwujemy parę, która przejechała Połonię na rowerze. Ale ta dziewczyna ma brzuch! A raczej go nie ma. Odpoczywamy i postanawiamy wyruszyć w dół, nie chcemy schodzić w ciemnościach. Schodząć stwierdzam, że jednak wolę wchodzić, kolano mi dokucza. Mamy przed sobą widok na Połonię Caryńska, ostatnie liście płoną na pomarańczowo i żółto, czerwony głóg lśni w słońcu, a na świerkach wiszą już małe sople... Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, schodzimy w Brzegach Górnych i dochodzimy do drogi. Nie martwimy się o powrót do Wetliny bo przeciez rano zapisaliśmy sobie numer do busa :) Z parkingu ruszają ostatnie samochody, a my wyciągamy komórkę, zaraz po nas ktoś przyjedzie i zabierze do ciepłej Gawry... i tak by się pewnie stało gdyby nie fakt, że w górach nie ma zasięgu. Mamy przy sobie 3 zupełnie bezużyteczne komórki, a przed sobą mnóstwo kilometrów do pokonania na nogach. Jestem zmęczona, a w głowie stuka mi jedno zdanie, wypowiedziane kiedyś przez mamę "Helikopter po Ciebie nie przyleci". Skoro nie przyleci helikopter, śmigłowiec ani latający bus, to należy zacząć iść w kierunku Wetliny. Zakładamy czołówkę, światełka oraz inne odblaskowe gadżety i ruszamy... Znowu pod górę. Po 40 minutach udaje nam się zatrzymać busa, niestety nie jedzie w nasza stronę. Na szczęście łapiemy drugiego, który obiecuje wrócić. Jak wiadomo łaska kierowcy na pstrym koniu jeździ... Profilaktycznie nie zatrzymuje się i idziemy dalej. Mieliśmy jednak szczęście bo kierowca był słowny i wrócił, w Wetlinie padamy, bierzemy prysznic i wyruszamy na łowy - jestem baaardzo głodna!

Chata Wędrowca oblegana, ale obok jest bardzo miła knajpa Stare Sioło - galeria, winiarnia, jedzenie :) Ponieważ nie ma miejsc, a my jesteśmy zdesperowani dosiadamy się do pary. Pod koniec okazuje się, że to prawie sąsiedzi Łosia, świat jest mały. Łoś i Fil zostają w knajpie, a ja najedzona postanawiam sama wrócić na Manhattan i odprawiać czary nad kolanem. Ciemności egipskie, idę drogą, nagle coś zaczyna szeleścić w krzakach, idę szybciej, a to COŚ szeleści szybciej! Serce staje mi w gardle, nie mogę biec, nie mam światła, nie mam nic do obrony... Mam przed sobą obraz wilka, który ucieka w góry razem z moją odgryzioną ręką (!) Mijam stado owiec i zatrzymuje się pod latarnią, w filmach zawsze światło (czyt. ogień) odstrasza dziką zwierzynę. Czy odstraszyło nie wiem, bo ze strachu nie pamiętam ostatnich metrów. Czuję ulgę kładąc się pod kołdrą. Co za dzień, co za przeżycia.




Pokaż Bieszczady trasa na większej mapie

11 listopada 2011 - Bieszczady

0

Po długim poranku w Mielcu, wyruszamy w Bieszczady. Jak ja kocham takie momenty, kiedy wszystko przed nami. Nie mamy noclegu co jest trochę problematyczne. O tej porze roku bo jest zimno i nie można spać w stodole, ani w ogrzewanej szopie. Wstępujemy do kilku miejsc ale łóżka są już tam zajęte. Wchodzę do Chaty Wędrowca pytam o najdroższy apartament - jak szaleć to szaleć, niestety zajęty. Postanawiam zapytać w knajpie obok, dostaje telefon gdzie podobno jest wolny pokój. Trafiony zatopiony, śpimy na Manhattanie :) Znosimy szybko wszystkie rzeczy, ale niestety zaczyna się ściemniać i o dalekiej wędrówce nie ma mowy. Szwędamy się po Wetlinie, okolicznych łąkach, polanach i wzgórzach. Ach gdyby tak mieć tutaj dom, cisza, spokój - ale też problem z prądem, wodą i śniegiem...

Wieczorem postanawiamy dać drugą szansę Wilczej Norze w Smolnikach, pierwszy raz nie należał do udanych. Jesteśmy na miejscu - jest miejsce do parkowania, nie ma dużo ludzi, więc teoretycznie powinno pójść szybciej. Zamawiam pierogi, Fil i Łoś dziczyznę, rozpoczynamy oczekiwanie... W tym czasie po wypiciu grzanego wina włącza się Łosiowi opcja Pogromcy Dzikich Zwierząt, a mi Fotografa Pogromcy Dzikich Zwierząt. Najpierw bawimy się ze sztuczna antylopą i innymi małymi gadzinami, aby po chwili dostrzec wielkiego niedźwiedzia (!) Wyczekujemy jak wytrawni łowcy i tropiciele aż obsługa uda się do kuchni i... Łoś wskakuje za barierki aby wytarmosić niedźwiedzia za futro. Po chwili wracamy z anielskimi minami do stolika. Jedzenie nie powala, średnia przeciętna, słodyczy nie mają, a może i mają ale kelner nie wie. Podsumowując, Wilcza Jama to bardzo ładne miejsce, ale obsługa klienta bardzo przeciętna. Jedzenie niestety też.

Spaaaaaać, bo jutro Połonina!