4 grudnia 2009 - Chiang Mai, Tajlandia

0

Głównym celem wyprawy do Chiang Mai jest oczywiście trekking w górach. Wyruszamy z grupą "świeżo poznanych" znajomych. Co ciekawe (ale normalne w Tajlandii) każdy z nas zapłacił inną cenę i miał wręczony inny plan wyjścia. Jak to mówią Tajowie "same, same but different", na szczęście nie przepłaciliśmy ;) Trzeba mocno uważać aby nie dać się przekręcić. Nowi znajomi to para ze Szwecji, para ze świata (ona Argentyna, on Nowa Zelandia") i Kim z Korei. Ciekawa mieszanka.

Pierwszy przystanek to farma motyli i orchidei. Nigdy nie widziała tylu storczyków na raz, nie wiedziałam też, że są hodowane bez ziemi, widzą swobodnie na sznurkach i... rosną! Oczywiście farma jest stworzona w celach czysto zakupowych, tu broszka, tu matrioszka. Po farmie udajemy się na ostatnie zakupy przed nocą w dżungli. Na straganach prężą się owoce i mięso. Sprzedaż mięsa w Azji to jedna z tych rzeczy, które wywołują we mnie dziwne uczucie. Mięso i temperatura 40 stopni - to się nie łączy. Co ciekawe, aby odgonić muchy, sprzedawcy przyczepiają do wiatraków reklamówki. I tak mięso leży sobie kilak godzin na straganie owiewane wiatrakiem z workiem. Niestety nie sądzę aby mięso na moje ulubione sattaye było przechowywane w inny sposób.

Zatrzymujemy się w wiosce gdzie są kobiety o długich szyjach. Wioska komercyjna, dziewczyny siedzą i próbują sprzedać co tam wyrzeźbili w lesie... Ich szyje są naprawdę długie i podtrzymywane dzięki metalowym obręczom. Część z nich ma jednak obręcze w wersji soft, czyli zespawane i przecięte z tyłu, tak aby było łatwiej zdejmować. Zakładam jedno takie "urządzenie" - jest strasznie ciężkie, od razu boli mnie obojczyk. Nienaturalnie długie szyje kobiety zawdzięczają nie tyle wydłużeniu się kręgów szyjnych, co osunięciu się kości obojczyka i żeber pod ciężarem metalu. Plemię Padaung bo to z niego wywodzą się kobiety o długich szyjach, zamieszkuje północną Birmę i tereny Tajlandii.

Po drodze odwiedzamy jeszcze wioskę Karen i Lahu people. Siadamy w chacie na herbatę w bambusowych kubkach. Do chaty wchodzimy oczywiście bez butów, zostawiamy je przed drabinką. Pod chatą, czyli tam gdzie nasze buty znajduje się kurnik. Głupio mi taszczyć buty ze sobą na górę więc trzymam kciuki aby kury omijały moje buty szerokim łukiem. Wszystko kończy się dobrze i wybierają inną parę ;)

Tajskie góry nie robią na mnie wrażenia, są w sumie niskie, nie ma super widoków, ciekawa jest przyroda. To co u nas kupuje się w doniczce, tutaj rośnie w lesie. Tak jest z gwiazdą betlejemską, którą stawiam na stole podczas Św. Bożego Narodzenia, a tutaj jest wielkim krzakiem. Po drodze można zrywać banany z drzew - te małe, zielone są najlepsze.

Na koniec dochodzimy do małej wioski Pralong Village gdzie zostajemy na noc. Śpimy na podłodze w dużej chacie, na szczęście są moskitiery. W trakcie dnia było piekielnie gorąco, jesteśmy przepoceni i co tu ukrywać - brudni. Łazienek w dżungli nie ma ale jest strumyk :) Idealne miejsce na kąpiel :) Wieczorem długo siedzimy przy ognisku i zastanawiamy się, co by było gdybyśmy zostali tylko my na świecie... Dwójka ze Szwecji specjalizuje się z opiece nad starszymi ludźmi - czyli mamy zapewnioną starość, Kim jest nauczycielką matematyki więc będzie nas edukować, Fil jest inżynierem więc może coś zbudować, chłopak z Nowej Zelandii jest kucharzem - więc mamy jedzenie... A ja jestem panią od seksu ;) Długo rozważamy nasze położenie ;)

Podłoga nie była zbyt miękka ;)



















0 komentarze:

Prześlij komentarz