Ustrzyki Górne – Szeroki Wierch – Tarnica (1346 m.) – Hudów Wierszek- Wołosate – Ustrzyki Górne
Budzę się. Nie jest dobrze ale nie jest też źle. Boli mnie kolano, drętwieją łydki ale za oknem świeci słońce. Postanawiamy zdobyć najwyższy szczyt w Bieszczadach (po polskiej stronie) czyli Tarnicę. Ponieważ chodzenie sprawia mi pewien kłopot decydujemy się wejść łagodnym szlakiem z Ustrzyk Górnych, a zejść ostrym w wiosce Wołosate. To był dobry pomysł, idę jak arabska żona kilkanaście kroków za moim mężem ale nie poddaje się. W końcu chcieć to móc, a ja bardzo chcę wejść. Połoniny przed Tarnicą są piękne, ogromna przestrzeni, piękna widoczność, słońce… Z oddali przeraża mnie tylko podejście pod samą Tarnicę, prawie pionowe, martwię się, że kolano mi strzeli. Na szczęście podejście z bliska wygląda zupełnie inaczej i udaje mi się spokojnie wdrapać na sam szczyt, pod krzyż. Oczywiście robi się zimno, wieje, ale my zaprawieni po wczorajszych przygodach wyciągamy rękawiczki i gorącą herbatę, pogoda nie jest w stanie zepsuć naszych humorów. Schodzimy ze szczytu i robi się ponownie ciepło. Schodząc w dół obserwujemy bacznie wdrapujących się ludzi, podejście jest strome i męczące. Podziwiam dziewczyny w baletkach z torebkami w ręku, podziwiam również panie w pełnym makijażu i krótkich spódnicach, z uwagą obserwuję młodzież trzymającą plecak na jedno ramię, podpitych gości w skórzanych kurtkach, rodziców z małymi dziećmi idących na szczyt mimo tego, że nadciąga czarna chmura i grzmi, laski trzymające butelki w ręku i parasole…
Wieczorem jedziemy na kolację do Wilczej Jamy w Smolniku. Wielkie rozczarowanie, czekamy na kolację dwie godziny (tak, 120 minut), połowa zamówienia nie przychodzi, to co przychodzi jest przeciętne… Nie wybieram się tam po raz drugi. Właściciele powinni zainwestować w prawdziwego menadżera kuchni, a nie samemu latać z kieliszkami i ogórkami. Niedaleko nas siada Ryszard Kalisz, taki swojski chłop :-) Po Wilczej Jamie próbujemy szczęścia w Wetlinie, niestety nie udaje nas się znaleźć nic fajnego i wracam do domu. Słowo „wracamy” zawiera podróż we mgle, po krętych górskich drogach, przy parującym asfalcie, mniej niż 50 km/h. Siedzę za kierownicą i jestem mega skupiona, na szczęście docieramy bezpiecznie do naszej stodoły. Zimno jak diabli, rozbieram się i podejmuję próbę odpalenia prysznica (jest naprawdę oszczędny, wody leci tyle co na mycie zębów), na szczęście nie zamarzł. Nie napisałam wcześniej, że nasza mikro łazienka nie ma szyby w drzwiach, zimno idzie szerokim łukiem. Zasypiam jak niemowlę.
Budzę się. Nie jest dobrze ale nie jest też źle. Boli mnie kolano, drętwieją łydki ale za oknem świeci słońce. Postanawiamy zdobyć najwyższy szczyt w Bieszczadach (po polskiej stronie) czyli Tarnicę. Ponieważ chodzenie sprawia mi pewien kłopot decydujemy się wejść łagodnym szlakiem z Ustrzyk Górnych, a zejść ostrym w wiosce Wołosate. To był dobry pomysł, idę jak arabska żona kilkanaście kroków za moim mężem ale nie poddaje się. W końcu chcieć to móc, a ja bardzo chcę wejść. Połoniny przed Tarnicą są piękne, ogromna przestrzeni, piękna widoczność, słońce… Z oddali przeraża mnie tylko podejście pod samą Tarnicę, prawie pionowe, martwię się, że kolano mi strzeli. Na szczęście podejście z bliska wygląda zupełnie inaczej i udaje mi się spokojnie wdrapać na sam szczyt, pod krzyż. Oczywiście robi się zimno, wieje, ale my zaprawieni po wczorajszych przygodach wyciągamy rękawiczki i gorącą herbatę, pogoda nie jest w stanie zepsuć naszych humorów. Schodzimy ze szczytu i robi się ponownie ciepło. Schodząc w dół obserwujemy bacznie wdrapujących się ludzi, podejście jest strome i męczące. Podziwiam dziewczyny w baletkach z torebkami w ręku, podziwiam również panie w pełnym makijażu i krótkich spódnicach, z uwagą obserwuję młodzież trzymającą plecak na jedno ramię, podpitych gości w skórzanych kurtkach, rodziców z małymi dziećmi idących na szczyt mimo tego, że nadciąga czarna chmura i grzmi, laski trzymające butelki w ręku i parasole…
Wieczorem jedziemy na kolację do Wilczej Jamy w Smolniku. Wielkie rozczarowanie, czekamy na kolację dwie godziny (tak, 120 minut), połowa zamówienia nie przychodzi, to co przychodzi jest przeciętne… Nie wybieram się tam po raz drugi. Właściciele powinni zainwestować w prawdziwego menadżera kuchni, a nie samemu latać z kieliszkami i ogórkami. Niedaleko nas siada Ryszard Kalisz, taki swojski chłop :-) Po Wilczej Jamie próbujemy szczęścia w Wetlinie, niestety nie udaje nas się znaleźć nic fajnego i wracam do domu. Słowo „wracamy” zawiera podróż we mgle, po krętych górskich drogach, przy parującym asfalcie, mniej niż 50 km/h. Siedzę za kierownicą i jestem mega skupiona, na szczęście docieramy bezpiecznie do naszej stodoły. Zimno jak diabli, rozbieram się i podejmuję próbę odpalenia prysznica (jest naprawdę oszczędny, wody leci tyle co na mycie zębów), na szczęście nie zamarzł. Nie napisałam wcześniej, że nasza mikro łazienka nie ma szyby w drzwiach, zimno idzie szerokim łukiem. Zasypiam jak niemowlę.
0 komentarze:
Prześlij komentarz