1 maja 2011 - Bieszczady

0

Ustrzyki Górne – Szeroki Wierch – Tarnica (1346 m.) – Hudów Wierszek- Wołosate – Ustrzyki Górne

Budzę się. Nie jest dobrze ale nie jest też źle. Boli mnie kolano, drętwieją łydki ale za oknem świeci słońce. Postanawiamy zdobyć najwyższy szczyt w Bieszczadach (po polskiej stronie) czyli Tarnicę. Ponieważ chodzenie sprawia mi pewien kłopot decydujemy się wejść łagodnym szlakiem z Ustrzyk Górnych, a zejść ostrym w wiosce Wołosate. To był dobry pomysł, idę jak arabska żona kilkanaście kroków za moim mężem ale nie poddaje się. W końcu chcieć to móc, a ja bardzo chcę wejść. Połoniny przed Tarnicą są piękne, ogromna przestrzeni, piękna widoczność, słońce… Z oddali przeraża mnie tylko podejście pod samą Tarnicę, prawie pionowe, martwię się, że kolano mi strzeli. Na szczęście podejście z bliska wygląda zupełnie inaczej i udaje mi się spokojnie wdrapać na sam szczyt, pod krzyż. Oczywiście robi się zimno, wieje, ale my zaprawieni po wczorajszych przygodach wyciągamy rękawiczki i gorącą herbatę, pogoda nie jest w stanie zepsuć naszych humorów. Schodzimy ze szczytu i robi się ponownie ciepło. Schodząc w dół obserwujemy bacznie wdrapujących się ludzi, podejście jest strome i męczące. Podziwiam dziewczyny w baletkach z torebkami w ręku, podziwiam również panie w pełnym makijażu i krótkich spódnicach, z uwagą obserwuję młodzież trzymającą plecak na jedno ramię, podpitych gości w skórzanych kurtkach, rodziców z małymi dziećmi idących na szczyt mimo tego, że nadciąga czarna chmura i grzmi, laski trzymające butelki w ręku i parasole…

Wieczorem jedziemy na kolację do Wilczej Jamy w Smolniku. Wielkie rozczarowanie, czekamy na kolację dwie godziny (tak, 120 minut), połowa zamówienia nie przychodzi, to co przychodzi jest przeciętne… Nie wybieram się tam po raz drugi. Właściciele powinni zainwestować w prawdziwego menadżera kuchni, a nie samemu latać z kieliszkami i ogórkami. Niedaleko nas siada Ryszard Kalisz, taki swojski chłop :-) Po Wilczej Jamie próbujemy szczęścia w Wetlinie, niestety nie udaje nas się znaleźć nic fajnego i wracam do domu. Słowo „wracamy” zawiera podróż we mgle, po krętych górskich drogach, przy parującym asfalcie, mniej niż 50 km/h. Siedzę za kierownicą i jestem mega skupiona, na szczęście docieramy bezpiecznie do naszej stodoły. Zimno jak diabli, rozbieram się i podejmuję próbę odpalenia prysznica (jest naprawdę oszczędny, wody leci tyle co na mycie zębów), na szczęście nie zamarzł. Nie napisałam wcześniej, że nasza mikro łazienka nie ma szyby w drzwiach, zimno idzie szerokim łukiem. Zasypiam jak niemowlę.










0 komentarze:

Prześlij komentarz