30 kwietnia 2011 - Bieszczady

0

Ustrzyki Górne – Połonina Caryńska (1297 m.) – Brzegi Górne – Chatka Puchatka (1232 m.) – Przełęcz Wyżna

Budzimy się po szóstej, leżakujemy do siódmej, szybkie śniadanie i w drogę. Przed dziewiąta jesteśmy już na szlaku na Połoninę Caryńska, przy wejściu mijamy parę sympatycznych emerytów w krótkich spodenkach i podkoszulkach, dwójkę z kijami (odnoszę wrażenie, że dziewczyna pogardliwie patrzy na mój polar i plecach wypchany kurtką). Słońce świeci i pogoda jest cudna. Pierwsze podejście, a my… padamy. Brak powietrza, moje serce nie wyrabia z dostarczaniem tlenu do komórek, oddycham i oddycham, a tlenu w sercu brak. Zaraz wyskoczy z klatki piersiowej i padnie na czerwonym szlaku, sturla się w dół i tyle po nim słychu. Rozbieram się do podkoszulka, myślę sobie, że przegięłam z tym polarem i kurtką. Idziemy dzielnie w górę, idziemy i idziemy… Widać już połoninę, jest cudnie, świeci słońce, piękne widoki, uwielbiam moment w którym otacza mnie taka duża przestrzeń. Wspinamy się na szczyt połoniny, na górze nasi sympatyczni emerycie wcinają kanapki, zaczyna kropić, myślę sobie ubiorę kurtkę… Ubieram i zaczyna lać. Leje, leje, leje. Wyciągam pelerynę w ostatnim momencie, do deszczu dołącza grad i śnieg. Grad wali niemiłosiernie. Mam mokre getry, deszczo-śniego-grad uderza bardzo mocno, aż trudno iść, ale nie ma wyjścia – helikopter po mnie nie przyleci. Nagle blisko nas uderza piorun, aż mi serce staje, myślę, że w takiej chwili trzeba się położyć na ziemi i czekać aż przestanie. Biedni sympatyczni emerycie panikują i schodzą najbliższym zejściem na dół, myślimy, że bez sensu jest schodzić tutaj bo na następnym szczycie na pewno się rozjaśni. Mimo deszczu, śniegu, gradu stajemy i się rozbieramy ;-) Jest tak zimno, że trzeba wpakować pod kurtki polar, żałuję, że nie mam szalika i rękawiczek. Pogoda zmienia się bardzo szybko, temperatura spada o kilka stopni, a na mokrym tyłku to nawet o kilkanaście. Mimo deszczu humory dopisują. Ja mam malinową, plastikową pelerynkę, Łoś pomarańczową, Fil pogania nas okrzykiem: Chodźcie moje poziomeczki! Ja krzyczę, że jestem malinka, a Łoś za mną, że jest Unimil :-) Od majtek w dół wszystko mokre, deszcz rzeczywiście słabnie. Myślę, sobie, jak dobrze, że taszczyłam kurtkę i polar… Przeczucie mnie nie zawiodło, lepiej mieć ze sobą ciepłe ubranie. Schodzimy z Połoniny, błocko oblepia buty, czuję, że na nogach mam dwa kilo więcej. Czas na przerwę, wcinamy kanapki, pijemy gorącą herbatę i schodzimy na dół. Postanawiamy wejść jeszcze na Połoninę Wetlińską, druga góra tego samego dnia daje w kość, ale widoki rekompensują wysiłek, zaczynamy w podkoszulkach i stopniowo ubieramy resztę, na górze podobno lało ale jak dochodzimy to jest już ok. Przestrzeń, góry, niebo, to jest to, co Tygrysy lubią najbardziej! Kręcimy się chwilę przy Chatce Puchatka i zaczynamy schodzić w dół, na połoninie ludzie opalają się do słońca, jest cudnie, w oddali pasie się wielki jeleń! Schodząc z góry Łoś wymyśla dowcip: Czym się różni spacer z psem od spaceru z żoną? Żona nie lubi aportować. Podobno to bardzo śmieszny dowcip, panowie umierają ze śmiechu… Na dole łapiemy busa do Ustrzyk, jemy obiadokolacje, pijemy piwo na ławce, ja postanawiam umyć włosy (i wysuszyć je przy farelce) oraz zjeść chińską zupkę Vifon (piekielnie ostrrrrrra). Czas na spanie… Czy ja się jutro obudzę?

PS. Wcześniej budzi mnie Łoś, któremu tłumaczę, że jego łóżko znajduje się po drugiej stronie. Skutki uboczne piwa, żubrówki i malinówki…
















0 komentarze:

Prześlij komentarz