29 kwietnia 2011 – Bieszczady

0

Wyruszamy z Warszawy po szóstej rano, jedziemy w stronę Ustrzyk Górnych, nie mamy rezerwacji noclegu, nie wiemy jaka będzie pogoda oraz nie wiemy jakimi szlakami pójdziemy. Do Rzeszowa dojeżdżamy po 12:00 (ach te warszawskie korki), potem prosta droga na tamę na Solinie. Nad Soliną – zgodnie z moimi przewidywaniami - festiwal kiczu: śmierdzące gofry, zapiekanki, kiczowate pamiątki, wycieczki szkolne, dzieci puszczone samopas… Koszmar. Uciekamy szybko. Słońce zachodzi, nie jest to jednak romantyczny zachód słońca nad szczytami gór, tylko zajście za wielką, czarną chmurę… Zaczyna lać, leje prawie do Ustrzyk, jedziemy przez Terkę – jak się później okaże najlepsze miejsce do zjedzenia pstrąga. Po drodze mijamy Kalnicę, Smerek, Wetlinę, w końcu docieramy „na koniec” – Ustrzyki Górne. Zaczynamy szukać noclegu, sprawa nie okazuje się prosta, wszędzie rezerwacje albo już zajęte. Dom z dużym psem za płotem zajęty, goprowcy nie przyjmują, hotel PTTK jest za 115 zł za głowę (chyba ich pogięło). Postanawiamy wyruszyć w ostatnia uliczkę (jest ich tu wszystkich nie więcej niż cztery) w nadziei, że tam czeka nas nocleg. Nocleg nie czekał ale udało się znaleźć kobietę, której córka ma coś do wynajęcia. To coś do wynajęcia okazuje się szopą ;-) Generalnie jest ok., nie pada na głowę, mała grzałka dogrzewa pokoik, jest mikro łazienka i mikro ciśnienie w kranie (oddalam mycie włosów na bliżej nie określoną przyszłość). Czas na jedzenie… Do wyboru są trzy knajpy, idziemy do Kremenaros – najstarsza, najbardziej kultowa, najzimniejsza, najbardziej oddalona od naszego noclegu ale też najtańsza, jak oznajmia tabliczka nad wejściem – kategoria III . Fil wcina knyszę, ja pierogi ruskie, a Łoś zamawia kaszę (po którą mam dziwne podejrzenie, że kucharz musi iść do sklepu), bierzemy chleb ze smalcem i ogórem oraz piwo. Przeglądamy mapę i planujemy następny dzień, a następny dzień już blisko…


0 komentarze:

Prześlij komentarz