15 czerwca 2013 – Mestia – lodowiec Chalaadi

Lodowiec jest kolejnym punktem obowiązkowym w Mestii. Zaraz po śniadaniu wyruszamy w drogę, słońce grzeje, a przed nami ok. 7 km do przejścia. Idziemy Mestią Dolną, potem Górną, wieś się kończy, rozkopana droga po prawej i po lewej… Słońce grzeje potwornie, zapylenie drogi totalne. Nudno jak diabli. Myślimy, że trzeba złapać stopa zamiast iść tak beznadziejnie w tym kurzu i słońcu. Ledwie pomyśleliśmy, zatrzymał się samochód:

Kierowca: Lednik? Lednik?
Fil: Da lednik!
Ja: Co to jest lednik?
Fil: Nie rozumiesz? Lodowiec przecież.

Fil: Krasiwa Mestia.
Kierowca: Da krasiwa! Ja komandier policji, on pożarnyj komandir!

W takiej oto obstawie przejechaliśmy ok dwóch kilometrów, niestety panowie byli na służbie i dalej już jechać nie chcieli. Wleczemy się więc między krzakami w słońcu, droga nudna i długa, długa i nudna. Jedyne urozmaicenie to nabieranie wody do butelki z lodowatego strumienia. Po ok. 3 godzinach dochodzimy do budki strażniczej, przechodzimy przez most i nareszcie idziemy w góry! Stąd do lodowca już tylko godzina. Trasa świetna, trochę do góry, trochę w dół, dużo kamieni, dość dobrze oznaczona. Cały trud wynagradza widok lodowego jęzora wgryzającego się w dolinę. Nie możemy się opanować i postanawiamy wejść trochę wyżej aby lepiej się przyjrzeć. Wchodzi się dość łatwo, mimo osuwających się kamieni szybko nabieramy wysokości. Czujemy jednak, że zejście nie będzie już takie proste. Po drodze mijamy dwóch gruzińskich ludzi gór, z plecakami, czekanami i rakami – wyglądali na mocno po 60tce. Co za kondycja! Wdrapujemy się jeszcze wyżej, robimy zdjęcia i postanawiamy schodzić. Niestety nie ma innego sposobu niż „na kreskę”. Boję się, że jeden mój krok może wywołać kamienną lawinę z którą polecę razem w dół…

Co za ulga po zejściu! Dwóch dziarskich staruszków dołączyło grupki młodych chłopaków kąpiących się w małym jeziorku. Nie byłoby w tym nic ciekawego gdyby wszyscy nie byli zupełnie nadzy ;-) Miło popatrzeć, a tym czasem trzeba zbierać się w drogę powrotną.

Kombinujemy jakby tu się przykleić do kogoś z samochodem, niestety pod strażniczą budką pustka. Ci co byli przed nami odjechali, nowych samochodów ni kuku. Idziemy i idziemy, idziemy i idziemy… Po 3 godzinach dochodzimy do lotniska, czuję po ilości pyłu, że za nami jedzie jakiś duży samochód. Fil macha ręką, ja w tym kurzu kompletnie nic nie widzę, na szczęście słyszę: Wsiadamy! Biegnę więc do kabiny, wdrapuję się na górę i zasiadam obok kierowcy.

Kierowca: Grrr, grrrr, grrrr ?!
Ja: ????
Kierowca: Grrrrr, grrrr, grrrr?!
Ja: Mienia zawut Magdalena?!
Fil: Mienia zawut Fil!

Tutaj następuje krępująca cisza. Samochód to Maz Mińsk z lat 60, no może 70. Zamiast klimatyzacji ma w przedniej masce dwie wielkie dziury, przez które wpada chłodniejsze powietrze z kurzem. Kierowca jedzie szybko i ma bardzo wyraźne braki w uzębieniu, zwłaszcza przednim.

Kierowca: Grrrr, grrrr, grrrr?
Ja: ????
Fil: Da, da!
Ja: Na co się właśnie zgodziłeś?
Fil: Nie wiem :)

Kierowca: Grrrr, grrrr, grrrr?
Ja: ????
Fil: Ke?
Kierowca: Grrrr, grrrr, grrrr? I wyciąga paczkę papierosów.
Fil: My nie kurimy!

Podróż mija cudownie, nie świeci słońce, kilometry same uciekają, a miasto przybliża się z każdą minutą. Podczas gdy zastanawiamy się gdzie możemy wysiąść (może wysiądziemy za rondem? a może podjedziemy pod policję? …) kierowca się zatrzymuje i mówi, że już dalej nie jedzie. No cóż… dobre i to. Okazuje się, że jego praca polega na przewożeniu piachu z jednej kupki na drugą. Esz…

Padnięci docieramy do Rozy, po drodze kupujemy wino, ser i lavash. Z plecaka wykopujemy małą konserwę z kurczaka. Jakie to wszystko razem dobre… i jak mało potrzeba aby sprawić sobie przyjemność.

Jutro rano wyruszamy w podróż do Borjomi.