12 czerwca 2013 – Tbilisi -> Mestia

Budzik dzwoni zaraz po 4 rano… Rozpoczyna się koszmar porannego wstawania. Wszystkie duże rzeczy zostawiamy w hostelu i wleczemy się pod neon w poszukiwaniu marszrutki, tzn. ja się wlekę. W sumie to nawet lubię oglądać miasta o takiej nieludzkiej porze, jest ciekawie. Ostatnie niedobitki snują się ulicami, koty i psy przewracają się na drugi bok, ulice są puste… Idziemy sobie powoli, rozglądam się tu i ówdzie, ale w tyle głowy przypominają mi się słowa, że mamy być o 5 koło marszrutki. Jesteśmy kilka minut po, okazuje się, że zajmujemy dwa ostatnie miejsca. Między tobołkami, plecakami, skrzynką z pomidorami, kanistrami z winem, reklamówkami itp. Siedzę na samym końcu, w sumie to nie ma już dla mnie miejsca, na podłodze mogę trzymać tylko jedną nogę, druga wisi na kole ;-) Mimo wszystko cieszę się, że jadę w 12 godzinną podróż do Swanetii!

Dwa słowa o Swanetii… Jest to najwyżej zamieszkały region Gruzji i Europy, położony obok granicy z Abchazją, stolicą jest Mestia. Region zamieszkały przez Swanów (jak łatwo się domyślić obowiązującym językiem jest… swański). Gruzińskiego nie rozumiem, ale swańskiego nie rozumiem podwójnie. Kultura Swanów kształtowała się w izolacji i odosobnieniu od reszty ziem gruzińskich. Powód był dość prozaiczny – śnieg zalegający na drogach, odcinał ten region na dobrych kilka miesięcy.

W pierwszych wiekach Swanetia była częścią Królestwa Kolchidy, później stałą się częścią Królestwa Egrisi. Okresowo uzyskiwała niepodległość, miała swojego władcę i rady plemienne. Chrześcijaństwo dotarło tutaj koło VI w. Swanetia nigdy nie została zniszczona przez wrogów, nie udało się to ani Mongołom, ani Hitlerowi. W krajobrazie wyróżniają się średniowieczne baszty obronne – pamiątki po czasach międzyklanowych waśni i zwyczaju krwawej zemsty rodowej (wendetty). Region Górnej Swanetii ze względu na liczne zabytkowe cerkwie i baszty został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Do Mestii docieramy bardzo późnym popołudniem. Wysiadamy w centrum i zastanawiamy się gdzie by tu poszukać noclegu. Nim odwiążemy plecaki i ściągniemy je z dachu, nocleg znajdzie się sam, stoimy pod znakiem „Roza Guesthouse”. Dwóch gości podwozi nas prawie pod same drzwi (co trwa jakieś 2,5 minuty ;-) Na miejscu małe zamieszanie, nie ma Rozy, nikt nie mówi po angielsku, kalambury poziom ekspert. Fil rysuje łóżko i miskę z zupą, pisze daty i tak dostajemy samodzielny pokój. Narysowanie miski było kluczowe, bez miski dostawało się pokój zbiorowy. Na miejscu poznajemy Kiwi People (Nowa Zelandia), Szwedkę, sympatycznych lekarzy z Belgii, dwie dziewczyny z Anglii, dwóch chłopaków z Izraela, małżeństwo z Grecji, małżeństwo z Polski (z pożyczonym samochodem terenowym) + dwóch braci z okolic Krakowa. Wszyscy spotykamy się, na wspólnych posiłkach i prowadzimy zacięte dyskusje (ale o tym będzie innym razem).





Marszrutka kaput!





Obecność policji świadczy o bliskości Abchazji... i dość napiętych stosunkach.



Pierwszy posiłek u Rozy rozczarowuje, potrawka z kurczaka i jakiś uklej do picia. Tęsknie za gołąbkami od Ninu. Nie mamy również pościeli, poduszki są wypchane piórami i ważą chyba ze trzy kilogramy, kołdra jest obszyta takim śliskim materiałem – ja za czasów wczesnego dzieciństwa… Idziemy do sąsiadów zapytać czy mają poszewki, dowiadujemy się, że jeszcze nigdy w Gruzji nie mieli pościeli. Kombinujemy zatem co by tu zrobić, żeby się nie narobić ale spać w miarę wygodnie. W naszym pokoju oprócz czterech łóżek i dwóch krzeseł znajduje się jeszcze ogromna szafa, zaczynam w niej buszować i znajduje różne skrawki materiału, większe, mniejsze… Wyszukuję nawet poszewkę na kołdrę (taką z dziurą pośrodku, tzn. przez ta dziurę w kształcie rombu wsadza się kołdrę – miałam taką poszwę w dzieciństwie ;-) Przygotowujemy legowisko, wychodzimy na wieczorny spacer, zwiedzamy okolicę.















Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy jest posterunek policji. Nowoczesny budynek pasuje do okolicy jak pięść do oka. Za policją znajdują się zupełnie nowe sukiennice i sklepiki, mały pasaż handlowy – wszystko puste, brakuje wykończenia w środku. Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy poza sezonem, dlatego wszystko jest zamknięte. Jak się później dowiemy od Rozy, wszystkie sklepiki czekają już ponad dwa lata na wykończenie. Po zmianie rządu z proamerykańskiego na prorosyjski, przestały płynąć pieniądze, a ludzi jest nie stać na wykończenie i uruchomienie biznesu. Ponadto (o ile dobrze zrozumiałam Rozę) wszystkie nowe budynki należą do rządu. Moim skromnym zdaniem jeśli, ktoś zainwestuje pieniądze, to sama Mestia zyska nowe miejsca pracy, przyjedzie więcej turystów ale… region straci swój unikalny klimat i posmak średniowiecza. Straci dzikość, która jest największym atutem.

W centrum miasta znajduje się informacja turystyczna gdzie można dostać mapkę i wypytać o trasy, ceny. Nie dowiemy się tam jednak gdzie kupić grzebień, w ogóle z kupnem grzebienia nie jest łatwo. Już mam przez oczami wizję, że do końca wyjazdu będę czesać się widelcem. Na szczęście w jednym z mikro sklepików (szwarc, mydło, powidło, ser, mleko i blaszana miska) znajduje się kilka zakurzonych grzebieni. Są naprawdę brudne ale grunt, że są!

Późnym wieczorem, kiedy leżymy już w legowisku, przychodzi Roza ze świeżymi kompletami pościeli. Esz…