17 października 2012 – Festiwal Wegetariański – pierwsza procesja

0

Pierwsza procesja wyrusza wcześnie rano… Szybko schodzimy na śniadanie. HA! Nie pomyliłam się, dostajemy dwa tosty, pół mini masełka, szczyptę dżemiku i mikro banana, do tego herbata. W sumie nie ma co narzekać, trzeba zjeść i szybko ruszać pod Clock Tower, procesja nie będzie na nas czekać. Odziani w białe koszulki, śpiesznym krokiem opuszczamy hostel.

Na rondzie pod zegarową wieżą gromadzą się już ludzie. Jest przed 8 rano. Zajmujemy strategiczną pozycję, włączamy aparaty i… czekamy. Czekamy, czekamy, czekamy… Robi się gorąco, słońce świeci i oblepia nas pot. Przybywa ludzi. Jest już koło 9 rano. Zmęczyliśmy się trzymaniem naszych „fenomenalnych miejscówek”, dogrzało nam słońce więc siadamy w cieniu na ławce. W między czasie dostajemy żółte daszki i żółte coś na patyku do wachlowania – chyba wyglądamy jakbyśmy tego potrzebowali. Dochodzi 10, czekamy już dwie godziny, Fil idzie kupić Colę, przybywa ludzi. Zastanawiamy się czy nasze miejscówki są rzeczywiście takie dobre. Obserwujemy ekipę z kamerą i dochodzimy do wniosku, że chyba trzeba się jednak przenieść w inne miejsce. Tłum ludzi gęstnieje, młodzież się nudzi więc co chwilę rzucają petardą w tłum… Ale zabawa! Obserwujemy paparazzi, oni mają nosa i wiedzą gdzie się ustawić, kolejny raz zmieniamy miejsce – tym razem stoimy na drodze. Jak zwykle w kraju azjatyckim wyróżniam się w tłumie – jedyna blond głowa. Dzięki temu zostaję skamerowana i uwieczniona w miejscowej telewizji. W oddali drogi widzimy unoszącą się chmurę i huki – jeszcze nie wiemy co to znaczy. Zbliża się procesja…

Najpierw idą chorągwie, różne grup i przedstawiciele władza, potem kilka samochodów dożynkowych. Potem zaczyna się najważniejsza część: żółw oblewający wodą na szczęście, święte figury, Mah Song, osoby które są wcieleniem bogów, figury niesione na lektykach… Dla odstraszenia złych demonów, na figury rzuca się petardy. Można też przyczepić petardy do kija i trzymać nad figurami. Petardy idą hurtowo, są ich setki, tysiące… Ponieważ stoimy prosto na trasie część petard trafia w nas, niezbyt miłe uczucie. Obserwuje to wszystko i jestem w lekkim szoku. Nie mogę skupić na robieniu zdjęć bo jestem pochłonięta atmosferą. Pod koniec procesji jadą również samochody z muzyką. Czekamy aż wszyscy przejdą i decydujemy, że dołączamy się do procesji…


Biegniemy co sił aby wyprzedzić czoło, idziemy z procesją do samego końca czyli do świątyni Kiew Tien Keng Shrine (nazywanej w skrócie SAPHANHIN). Fil wchodzi do świątyni, ja zostaje na zewnątrz, jestem w krótkich spodniach i wolałabym uniknąć wyrzucenia, poza tym tak jakoś mi głupio. Obserwuję dochodzącą procesję, część osób udaje się nad morze. Po długiej chwili wraca podekscytowany Fil – wiesz oni w środku wchodzą z transu, wracają do normalności, musisz to zobaczyć! To jest niesamowite! Mimo wszystko nie decyduję się wejść do środka ale Fil zasiał we mnie ciekawość… Może jeszcze tu wrócimy. Procesja się kończy, jest mega gorąco. Wracamy na piechotę do centrum. Podekscytowani nie wiedzieliśmy, że przeszliśmy aż taki kawał drogi. Marzy nam się prysznic i odpoczynek.

Popołudniu idziemy na spacer pooglądać miasto. W Phuket Town jest bardzo ciekawa architektura, śmiejemy się, że porto –chińska. Napiszę o tym oddzielną notkę. Szwędamy się po ulicach, na koniec oczywiście idziemy na ulicę z jedzeniem i znów próbujemy, próbujemy… Zaraz obok ulicy z żarciem jest kolejna chińska świątynia, jest już wieczór i chcemy zobaczyć co ciekawego tam się dzieje. A dzieje się dużo, petardy, ognie, ludzie w których wcieliły się bóstwa.

Jesteśmy potwornie zmęczeni. Ja jestem zmęczona fizycznie i emocjonalnie. Jutro kolejna procesja.





















0 komentarze:

Prześlij komentarz