21.11.2010 - Wietnam, Hanoi

0

Ponad 12 godzin lotu, niezliczona ilość odpraw i check-inów, zmęczenie, ból głowy. Kiedy samolot uderza kołami o pas czuję, że zaraz wszystko minie. Zaraz będę w domu. Będę znowu w Azji.

Czas i inne pojęcia nabierają tutaj zupełnie nowego znaczenia. Dzień zaczynamy od znalezienia noclegu, oczywiście taxi drajwer wie lepiej i jedzie nie tam gdzie chcemy - ale kto by się tym przejmował na początku. Ważne aby szybko zrzucić plecak, umyć zęby i wyruszyć na miasto. Niedospani wychodzimy w poszukiwaniu jedzenia. Odświeżamy sprawność czytania azjatyckich map oraz zdobywamy nową: przechodzenie przez ulicę.

Azjatyckie mapy nigdy nie pokazują tego co jest w rzeczywistości, nazwy są zapisane fonetycznie albo po azjatycku, albo tak jak się mówi zwyczajowo, albo zupełnie inaczej. Na mapie którą dostajemy nawet nasz hotel, przy którym stoimy znajduje się w kompletnie innym miejscu. Gubimy się i szukamy jedzenia, człowiek najedzony myśli bardziej racjonalnie. Dochodzimy do jeziora, siadamy w malej knajpce i zamawiamy po pierwsze zimne piwo (!) po drugie kurczaka w sosie lemonowym i lock lacka. Zastanawiamy się nad ruchem ulicznym...

W Wietnamie istnieje jedna główna zasada ruchu drogowego, mianowicie brak zasad. Kolory świateł, podwójna ciągła, jednokierunkowa to tylko luźne pojęcia, którymi nikt na drodze nie zaprząta sobie głowy. Przechodzenie przez ulicę jest na początku wielkim przeżyciem, miliony motorów, samochodów, rowerów, ludzi, zwierząt... Wszyscy trąbią, krzyczą, nikt nie zwalnia. Aby przejść trzeba wykazać się determinacją, odwaga i mieć oczy nie tylko w tyłu głowy. Szczególnie przydatne są na tyłku.

Pierwszy dzień w Wietnamie to również dobra okazja aby przejechać się motorem po mieście :) Nie, nie samodzielnie. Łapiemy moto taxi i jedziemy na dworzec kupić bilety do Sapa. To było niesamowite przeżycie... Przytulam kierowcę, zamykam oczy, a serce wali jak szalone. Wietnamczyk pewnie ma niezłą frajdę, kiedy przejeżdża rozpędzony pod prąd i slalomuje między stolikami z jedzeniem. Doświadczenie niesamowite, o mało nie zgubiłam kasku z głowy.

Wieczorem szwędamy się po mieście, czujemy klimat. Motory, ulice drogie i markowe, ulice slumsowate, drogie restauracje i uliczny street food, wszystko wymieszane i uduszone na wolnym ogniu. Siadamy w jednej knajpce zamawiamy rosół PHO i krewetki w trawie cytrynowej - jest pysznie. Do tego naleśnik z bananem i czekoladą... Fil usypia na kolacji, ja chłonę miasto. Wracamy do hotelu i pakujemy się na jutro. Jutro jedziemy na Halong Bay.



Lotnisko w BKK, czekam na transfer do Wietnamu



Street food

0 komentarze:

Prześlij komentarz