Sapa - Lao Cai - Hanoi
Jesteśmy w Lao Cai o 4:50, zimno, ciemno i leje. Jak tu znaleźć autobus do Sapa? Zanim zaczęłam się martwić, do kabiny wsadził głowę Wietnamczyk „Sapa, Sapa?”. Problem transportu z głowy. Wietnamczyk daje mi parasolkę i znika w tłumie, niedospana, ledwo za nim nadążam. W tym samym busie siedzą Yiuan i Huan, czyli nie trafiliśmy źle. Podróż do Sapa trwa godzinę, nie widać nic i leje.
Docieramy do miasta, dochodzi 6 rano. Pierwszy hotel do kitu, drugi hotel do kitu, trzeciego nawet nie sprawdzamy, skoro Yian i Huan nie chcą w nim zostać to my tym bardziej. Wietnamczyk zgadza się podrzucić nas za friko do centrum. „Centrum” okazuje się na szczycie góry, hotel rekomendowany przez travelfish’a, oglądamy pokoje i negocjujemy cenę. Po nocach w hotelu Sunflower 2, na dżonce i w pociągu - wybieramy sekcję VIP. Od razu widać, że ta część jest lepsza, naszą połowę korytarza przykrywa dywan ! Pokój jest naprawdę ładny, jest gorąca woda ! Niestety z powodu mgły nie widać pięknych pól ryżowych, generalnie widoczność kończy się na barierce balkonu. Czas na godzinną drzemkę.
Wychodzimy na miasto, trzeba zorientować się w terenie. Bardzo blisko nas znajduje się kafejka „Bagietka i czekolada”, jest to miejsce gdzie młodzi ludzie z lekkim upośledzeniem obsługują turystów zdobywając zawód kelnera, kucharza… Jedzenie jest naprawdę pyszne, a obsługa przemiła, przyjdziemy tam jeszcze kilka razy. Na śniadanie zjadam wielką bagietkę zapiekaną z bekonem, ziemniakami, cebula i białym sosem. PYCHA! Fil zjada kanapkę.
Miasto Sapa jest rzeczywiście małe, można przejść tam i powrotem na piechotę. Pełno małych kafejek, sklepików z podrabianą górska odzieżą, dziewczyn z plemion, targów… Zaczepiają nas dziewczyny z plemienia H’mongów, są jak pchełki, skaczą i namawiają do zakupów… To co łączy wszystkie kobiety na świecie to właśnie zakupu. Fil kupuje coś dziwnego, nawet nie wiem jak to nazwać. Ja od kolejnej dziewczyny kupię torbę, ale to osobna historia…
Zaczepia nasz dziewczyna z plemienia H’mong, leje, wieje, ja w plastikowej pelerynie prawie nic nie widzę, ale ona usilnie namawia do zakupów. Widzę, że na plecach niesie koszyk z malutkim dzieckiem, nie oferuje nic ciekawego, ale… ma bardzo fajną torbę w której trzyma swoje rzeczy. Pytam czy na sprzedaż, choć z góry wiem, że odpowiedź będzie pozytywna. Dziewczyna przepakowuje swoje rzeczy i dalej się targujemy, ustalam cenę na 35 000 dongów (czyli około 5 złotych), niestety nie mamy drobnych. Dajemy 40 000 dongów i nie chcę już reszty, Możliwe, że małe dziecko to tylko chwyt marketingowy, ale nie miałam już sumienia wołać o resztę… Tak nabyłam swoją pierwszą w życiu hmońską, używaną torbę. „Pachnie” intensywnie… Może da się to wyprać w domu? Od dziś ja noszę w niej swój dobytek (profilaktycznie niektóre rzeczy w woreczkach foliowych).
Z widoków nici, jemy street fooda, potem siedzimy w małej knajpce. Wieczorem przychodzimy do hotelu, zjadam kurczaka w sosie pomarańczowym (który rano był chrupiący, potem w panierce kokosowej, a wieczorem skończył w sosie). Schodzę na recepcję i usiłuje się połączyć z internetem, na recepcji obsługa i ich znajomi oglądają wietnamska telenowelę, śmiechu, a śmiechu… Niestety mnie to nie śmieszy, wieje prze otwarte drzwi, a jeden Wietnamczyk rozkłada sobie na łóżku kolo mojego fotela, grzaną matę… Sprawdza czy ciepła i wygodnie się kokosi. Stopy mi zamarzają, mam ochotę zwinąć matę do pokoju. Wracam do łóżka, nici z netu, w TV leci Sędzia Dred po wietnamsku… Zasypiam.
Rano (w piątek 26.11.2010) budzi mnie ból pleców. Czy w całym Wietnamie nie ma wygodnego, miękkiego łóżka? Przydałby się masażysta. Szybki prysznic, śniadanie w „Bagietce i czekoladzie” i… postanawiamy pożyczyć motor (3 dolary). Nie zachwyca mnie ten pomysł ale opcja zobaczenia pól ryżowych zwycięża. Wierzymy, że jak zjedziemy poniżej Sapa, nie będzie chmur i mgły. Fil jest zachwycony opcją podróżowania motorem, wybiera manualną skrzynię biegów i po chwili mam przepiękny kask na głowie i zaczynamy podróż. ( o obowiązkowych kaskach to Fil zapewne napisałby całą encyklikę tak jest nimi zafascynowany – w sumie eleganckie panie mają naprawdę twarzowe kaski)
Cel: wioska Ta Phin zamieszkała jednocześnie przez plemiona H’Mong i Red Dzao (po dwóch róznych stronach góry). Jedziemy przez miasto, tankujemy, nawet nieźle idzie. Zaczyna mżyć, myślę sobie - to dobrze działa na cerę. Mży i mży, nie musze nawilżać soczewek, po twarzy spływają krople, potem większe i większe… Widoki kiepskie, ślisko, błocko… Skręcamy na trasę do wioski, jedziemy w górę i w dół, w górę i dół, zjeżdżamy poniżej linii chmur i hurrraaaa widać pola ryżowe! Robimy zdjęcia. Kałuże i dziury punktowane są najwyżej więc zaliczamy większość po drodze. Dojeżdżamy wioski, pełno śmieci. Wrażenie robi na mnie sklep z mięsem, mięso sobie leży na brudnych stołach i panie swoimi brudnymi rękami odcinają kawałek i podają do kolejnej brudnej ręki. W sumie jak się upiecze to się zdezynfekuje. Zaczyna lać. Postanawiamy wracać do domu, mam mokre spodnie, buty, skarpetki z błotem, mokre włosy, twarz, ręce… najgorsze jest to, że nie czuje kolan. Zamarzły. Od pasa w dół przemokłam. Jedziemy, jedziemy nagle przestaje padać! Pasą się dzikie, wietnamskie prosiaki, widać pięknie pola ryżowe. Cud! Robimy zdjęcia i wracamy do Sapa. W mieście spotykamy naszych znajomych Kanadyjczyków! Za dwa dni jada do Hue, może znowu ich spotkamy?
Wieczorem pakujemy się do busa i jedziemy do Lao Cai, o 7:30 mamy nocny pociąg do Hanoi. W Hanoi będziemy o 4 rano. Ciekawe co można robić w Hanoi o 4 rano? Już jutro się dowiem.
Dziś w celi śpimy z Izraelką po służbie wojskowej ale jeszcze przed studiami i Wietnamczykiem. Izraelka to bardzo fajna dziewczyna, mówi dobrze po angielsku pracuje jako nauczycielka hebrajskiego i miło się z nią rozmawia. Gdyby tylko nie pytała co tak dziwnie pachnie... Bardzo możliwe, że to moja hmońska torba. Profilaktycznie wsadzam ją pod łóżko.
***
Relacja na bieżąco z pociągowej celi, Wietnamczyk - nazwijmy go Yen kupuje 2 piwa i chce się napić z Filem. Fil się opiera (jakby nie było dla zdrowia pijemy colę zabajoną wódką) ale za bardzo nie ma jak się wymówić (Yen śpi nade mną i usilnie zabiega o uwagę Fila). Yen po angielsku potrafi powiedzieć - ok, are you from?, yes, no, baby i chyba na tym kończy się jego zasób angielskich słów. Zanim Fil dowie się ile Yen ma lat mija dobrych kilka minut, potem dochodzi do rodziny… Yen jest bardzo nastawiony na rozmowę, pokazuje nam swoje dzieci, potem pokazuje fałszywe dongi. Ciekawe o co mu chodzi? Fil się zastanawia, czy nie poczęstować nowego kolego kabanosem (jak Fil zachomikował kabanosy do dziś?). Yen się opiera i wybiera banana, pewnie nigdy w życiu nie jadł kabanosa. Fil jest również nastawiony na rozmowę, rysuje Yenowi stadion X-lecia, tłumaczy, że jest tam wielu Wietnamczyków - „many, many Vietnam people” wymachuje przy tym rękami i ładnie artykułuje każde słowo. Po kolejnych minutach rozmowy okazuje się, że Yen ma na imię Han. Póki co na tym się kończy… Byle do rana.