Schodzimy na śniadanie o 8, o 8:30 mamy autobus do Hoi An, ale o której będzie nie wiadomo, w końcu jesteśmy w Azji. Zasiadamy i zamawiamy set śniadaniowy, dzień leniwie zaczyna płynąć, o 8:15 pojawia się Wietnamka z naszymi smażonymi jajkami i ciepłą bagietkę, wcinamy ze smakiem, czekamy jeszcze na placki z ananasem i czekoladą… Powoli pijemy sok i herbatę. Cudnie rozpoczęty dzień psuje wyskakujący jak królik z kapelusza Wietnamczyk z tekstem „Hoi An, Caramel?”, mówię „Yes, Hoi An”, „Bus waiting, bus waiting!”. Biorę ostatni łyk herbaty, Fil biegnie do kuchni zapłacić za śniadanie, urocza Wietnamka ściąga placki z patelni i wsadza do woreczka, polewa wszystko czekoladą… Wyrwani z poranka biegniemy do autobusu, pakujemy plecaki i bierzemy oddech. Dopiero teraz możemy zjeść spokojnie nasze placki…
Drogi w Wietnamie są podobne do naszych, wąskie, dziurawe (choć mniej niż u nas), zatłoczone. W autobusie nie działa kilka rzeczy np. prędkościomierz, licznik kilometrów, światła… Na mój gust brakuje jeszcze kilku dość istotnych rzeczy ale najważniejsze, że jedziemy (i to przed czasem). Kierowca cały czas trąbi, wierci się i zagląda to w prawo to w lewo, na pewno szuka lewego dochodu w postaci wszędobylskich Wietnamczyków ale ma pecha. Nie znajduje nikogo kto chciałby jechać do Hoi An. Przebijamy się prze miasto do autostrady, myślę sobie – hurra pojedziemy szybciej i wreszcie przestanie trąbić. Nic z tego, autostrada nie różni się niczym od zwykłej drogi, pełno dzieci, pełno skuterów, rowerów, sprzedawców bananów i batatów… Po dłużej chwili wjeżdżamy w góry, nie jakieś wysokie, takie nasze Pieniny czy Bieszczady, droga robi się naprawdę wąska, naszemu kierowcy nie przeszkadza to jednak wyprzedzać na trzeciego na zakręcie, zerkam w dół, niezłych kilkanaście metrów… Ciężarówka z naprzeciwka też nie stanowi problemu, wystarczy tylko długo i intensywnie trąbić – i tyle. Ruch drogowy w Wietnamie zadziwia mnie każdego dnia.
Docieramy do Hoi An. Wysadzają nas przed hotelem Sunflower (!!!), w tempie expressowym zwiewamy przed siebie. Nigdy więcej Sunflower, ta nazwa jest już dla nas spalona. Dobytek na plecy i wyruszamy przez Hoi An. Jedna ulica, druga ulica i nic. Nie ma hosteli albo bardzo drogie, do niektórych nawet nie decydujemy się wejść i zapytać o cenę ;) Idziemy dalej i dalej… Zaczynam opadać z sił, plecak wbija się w ramiona, pot płynie po plecach i tyłku. Zachowuje dobry humor, grunt to znaleźć odpowiednie porównanie, mówię sobie na głos, że mogłabym iść z tym plecakiem przez Połoninę Caryńska w Bieszczadach – byłoby zimno, lał by deszcz i jeszcze pod górę… Poza tym Mama zawsze w górach powtarzała „Helikopter po Ciebie nie przyleci”, więc zasuwam do przodu. Kolejne skrzyżowanie i dochodzimy do miejsca polecanego przez Lonely Planet, fajny hotel ale trochę drogo, jest też drugi, a do trzeciego zaprowadza nas Wietnamczyk. Na skrzyżowaniu spotykamy Hansa, przybijamy piątkę – jak dobrze zobaczyć znajomą twarz! Wybieramy nocleg i zaczynam walkę o ciepłą wodę, pokój kosztuje 10 dolarów więc ciepła woda należy się jak psu buda. Obsługa po chwili konsternacji wsadza wykałaczkę do termy i… ciepła woda pojawia się w kranie. Oby wykałaczka wytrzymała kolejne dwa dni.
Wychodzimy na miast, jemy lunch i negocjujemy zakupy u krawca. Zamawiamy 5 koszul szytych na miarę, nieśmiało powiem, że wynegocjowałam całościową cenę 70 dolarów. Ni Nu nie była zadowolona ale albo szyje, albo idziemy do innej Ni Nu (a jest ich tu miliony).
Postanawiamy chwile odpocząć w pokoju, Filowi udaje się uruchomić jednocześnie lodówkę i telewizor – to naprawdę wielkie osiągnięcie. Możemy oglądać Discovery i chłodzić drinki! Hurra! Wieczorem wychodzimy na miasto podobno wszędzie palą się lampiony i jest bardzo romantycznie…
0 komentarze:
Prześlij komentarz