Docieramy do Hue. Jak zwykle wysiadamy z autobusu i nie wiemy gdzie jesteśmy, nikt nie kwapi się aby pokazać na mapie gdzie aktualnie stoimy. Jeden Wietnamczyk pokazuje, że nas podwiezie do swojego hotelu za friko, a jak nam się nie spodoba to możemy spadać. Ok, przynajmniej będziemy wiedzieli gdzie jesteśmy. Podstawowa backpackerska zasada brzmi: nigdy nie akceptuj pierwszej oferty. Oczywiście rezygnujemy, zaznaczamy na mapie gdzie jesteśmy i ruszamy szukać noclegu. Zaczyna padać, w Hue jest chyba 30 stopni, bardzo duża wilgotność więc deszcz nie robi różnicy.
Po kilkunastu minutach chodzenia mamy nareszcie hotel, pokój 8 dolarów. Bierzemy pierwszy od dwóch dni prysznic. Szybko jemy śniadanie i dogadujemy się z Wietnamczykiem na motorową wycieczkę po okolicy. Mój Wietnamczyk jeździ bardzo ostrożnie, omija dziury, nie wjeżdża w kałuże, choć czasem jedzie pod prąd, wyprzedza na skrzyżowaniu czy zawraca na rondzie. Pierwszy przystanek to grobowiec Kha Dinh. Sceptycznie podchodziłam do grobowców. Pewnie kopiec z wieżą, kadzidła i kwiaty. Nic z tego, grobowiec znajduje się na ogromnym terenie, mnóstwo budowli, zanim wdrapiemy się do właściwego miejsca zejdzie pół godziny. Grobowce były budowane przez zwolenników króla, miały służyć upamiętnianiu i zbieraniu pamiątek (coś jak Graceland). Zaczyna padać, najpierw mży, potem leje. Siedzimy w grobowcu, razem z japońska wycieczką i czekamy aż przestanie. Nagle w drzwiach pojawia się nasz Wietnamczyk z pelerynami i zachęca do dalszej jazdy. Zakładam worek foliowy i siadam na motorek. Jedziemy kilka minut i przestaje padać, wszystko schnie błyskawicznie.
Dojeżdżamy do kolejnego grobowca Tu Duc. Jest jeszcze większy niż poprzedni. Pełno ogromnych magnolii, tysiące krzaków magnolii, musi być pięknie na wiosnę. Łazimy i łazimy, a końca nie widać. Dochodzimy do wniosku, że strażnik w grobowcu ma pasjonująca pracę – śpi, słucha radia lub wychodzi na spacer. Generalnie w Wietnamie jest bardzo niskie bezrobocie – ok. 2 %, tutaj naprawdę trzeba się mocno starać aby nie mieć pracy. Przykład: wjazd na autostradę, jedna osoba zabiera pieniądzeb, druga daje bilet, trzecia otwiera wjazd… Wejście do muzeum, jedna osoba odbiera pieniądze, druga wydaje bilet, trzecia sprawdza bilet… i tak na każdym kroku.
Po grobowcach udajemy się do Pagody Thien Mu. Z góry rozciąga się piękny widok na okolice: wzniesienia, lasy, Perfumowa Rzeka, miasto. W 1963 roku z tej pagody wyruszył samochodem do Sajgonu mnich Thich Quang Duc aby dokonać samospalenia w proteście przeciwko amerykańskiej ingerencji w Wietnamie. W pagodzie do dnia dzisiejszego jest prowadzony klasztor, można również zobaczyć niebieski samochód Thich. Jedziemy jeszcze zobaczyć cytadelę i powiewającą nad nią wielką, czerwoną flagę z żółtą gwiazdą.
Wieczór spędzamy w słynnej knajpce DMZ (Demilitarised Zone), wszystkie ściany są pokryte podpisany backpackersów, wolne od podpisów są tylko płytki w łazience, które jak głosi napis są „codziennie sprzątane”. Zamawiamy zimne piwo i jedzenie… Chwilo trwaj! Z głośników leci na maxa Darkness - I Believe In A Thing Called Love.
Po kilkunastu minutach chodzenia mamy nareszcie hotel, pokój 8 dolarów. Bierzemy pierwszy od dwóch dni prysznic. Szybko jemy śniadanie i dogadujemy się z Wietnamczykiem na motorową wycieczkę po okolicy. Mój Wietnamczyk jeździ bardzo ostrożnie, omija dziury, nie wjeżdża w kałuże, choć czasem jedzie pod prąd, wyprzedza na skrzyżowaniu czy zawraca na rondzie. Pierwszy przystanek to grobowiec Kha Dinh. Sceptycznie podchodziłam do grobowców. Pewnie kopiec z wieżą, kadzidła i kwiaty. Nic z tego, grobowiec znajduje się na ogromnym terenie, mnóstwo budowli, zanim wdrapiemy się do właściwego miejsca zejdzie pół godziny. Grobowce były budowane przez zwolenników króla, miały służyć upamiętnianiu i zbieraniu pamiątek (coś jak Graceland). Zaczyna padać, najpierw mży, potem leje. Siedzimy w grobowcu, razem z japońska wycieczką i czekamy aż przestanie. Nagle w drzwiach pojawia się nasz Wietnamczyk z pelerynami i zachęca do dalszej jazdy. Zakładam worek foliowy i siadam na motorek. Jedziemy kilka minut i przestaje padać, wszystko schnie błyskawicznie.
Dojeżdżamy do kolejnego grobowca Tu Duc. Jest jeszcze większy niż poprzedni. Pełno ogromnych magnolii, tysiące krzaków magnolii, musi być pięknie na wiosnę. Łazimy i łazimy, a końca nie widać. Dochodzimy do wniosku, że strażnik w grobowcu ma pasjonująca pracę – śpi, słucha radia lub wychodzi na spacer. Generalnie w Wietnamie jest bardzo niskie bezrobocie – ok. 2 %, tutaj naprawdę trzeba się mocno starać aby nie mieć pracy. Przykład: wjazd na autostradę, jedna osoba zabiera pieniądzeb, druga daje bilet, trzecia otwiera wjazd… Wejście do muzeum, jedna osoba odbiera pieniądze, druga wydaje bilet, trzecia sprawdza bilet… i tak na każdym kroku.
Po grobowcach udajemy się do Pagody Thien Mu. Z góry rozciąga się piękny widok na okolice: wzniesienia, lasy, Perfumowa Rzeka, miasto. W 1963 roku z tej pagody wyruszył samochodem do Sajgonu mnich Thich Quang Duc aby dokonać samospalenia w proteście przeciwko amerykańskiej ingerencji w Wietnamie. W pagodzie do dnia dzisiejszego jest prowadzony klasztor, można również zobaczyć niebieski samochód Thich. Jedziemy jeszcze zobaczyć cytadelę i powiewającą nad nią wielką, czerwoną flagę z żółtą gwiazdą.
Wieczór spędzamy w słynnej knajpce DMZ (Demilitarised Zone), wszystkie ściany są pokryte podpisany backpackersów, wolne od podpisów są tylko płytki w łazience, które jak głosi napis są „codziennie sprzątane”. Zamawiamy zimne piwo i jedzenie… Chwilo trwaj! Z głośników leci na maxa Darkness - I Believe In A Thing Called Love.
0 komentarze:
Prześlij komentarz