"Śpiewamy bluesa bo czwarta nad ranem
Tak cicho by nie zbudzić sąsiadów
Czajnik z gwizdkiem świruje na gazie
Myślał by kto że rodem z Manhattanu
(...)
Już piąta"
4 rano w Hanoi. Idziemy przez puste miasto, nie ma nikogo na ulicach, nie ma rosołu PHO w wielkich garach, nie ma małych krzesełek… Są za to głodne psy, dwa biegną w naszym kierunku (nie wiem czy się bawią, czy przygotowują do ataku), Fil bierze zamach i chce trafić w skaczącego psa, ale mu nie wychodzi i trafia we mnie. Za dwa dni na moim ramieniu pojawi się fioletowa śliwka. Psy biegną sobie dalej wesoło szczekając…
4 rano w Hanoi. Idziemy dalej przez puste miasto, dochodzimy do jeziora, zwijam się w kłębek na betonowej ławce i próbuję zasnąć. Latarnie dają po oczach, kręgosłup buntuje się bo zimno i twardo, a od wody wieje chłodem… Mimo wszystko cieszę, się że pociąg już za nami, teraz cały dzień w Hanoi, a noc w autobusie do Hue. Robi się jasno, ktoś nas zaczepia i pyta czy my z pociągu Sapa? Tak, my z pociągu Sapa. Do parku na jeziorem zaczynają się schodzi ludzie, biegają w kółko, naciągają mięśnie, robią brzuszki. Rozpoczyna się lekcja tai-chi, starsze panie z magnetofonem instalują się koło naszej ławki i zaczynają wymachiwać rękami. Super, z chęcią bym dołączyła gdybym tylko miała silę wstać. Za nami rozciąga mięśnie staruszek – patrząc na jego kondycję myślę, że to nauczyciel Karate Kid’a, pozazdrościć.
Dochodzi 7, idziemy szukać kafejki ze śniadaniem. Jemy i ustalamy plan, najpierw ruszamy do Mauzoleum Ho Chi Ming, potem zobaczymy gdzie nas poniesie… Do mauzoleum jedziemy rikszą, przed nami długa kolejka. W kolejce dochodzę do wniosku, że mogą mnie nie wpuścić, bo mam brudne spodnie, wielki kołtun na głowie i sandały na nogach. Na szczęście przechodzę weryfikację, na bramie musimy zostawić aparaty, banany, mandarynki, wodę, latarkę i nóż (!). Po czym odpowiednie służby kierują nas do kolejnej kolejki. Co 10 metrów stoi uzbrojony żołnierz, wszędzie pełno ochrony i kierujących ruchem. Mówimy, że chcemy w prawo, ale kierują nas do kolejki w lewo. Wszyscy śmiertelnie poważni, więc grzecznie czekamy. Po chwili strażnik formuje z nasz pary i w równych odstępach maszerujemy przez plac defilad, co chwile ktoś jest upominamy za śmichy-chichy i rozmowy. Im bliżej wejścia tym większa powaga. Orientujemy się, że idziemy prosto do mauzoleum. Czyżby zwłoki wujka Ho wróciły z odświeżania w Rosji? Po zagęszczeniu wojska czuję, że dostąpimy zaszczytu pokłonienia się Wielkiemu Socjaliście. Wchodzimy do środka, zero rozmów, wszyscy karnie i równiutko, podążają jak na wojskowej paradzie, Fil zostaje upomniany bo trzyma ręce z tyłu (a ręce maja być wzdłuż szwów na spodniach), szybko się poprawia. Widzimy zabalsamowanego Ho, leży spokojnie, podświetlony na pomarańczowo w czarnym garniturze. Ostatnią wolą Ho było aby po śmierci jego ciało skremować, a prochy rozsypać nad ukochanym krajem…
Wychodzimy z mauzoleum i zwiedzamy dom letni Ho, garaż Ho, park Ho. Nieziemskie tłumy, ludzie z całego Wietnamu i okolic, wszyscy się pchają i pstrykają fotki. Po zaliczeniu większości atrakcji związanych z Ho, zmykamy zobaczyć Pagodę na jednej kolumnie, a później udajemy się do Świątyni Literatury. Jest tu pełno młodych Wietnamek, które ukończyły właśnie szkołę i robią sobie zdjęcia w odświętnych strojach, Fil zamiast oglądać świątynie zerka na młode panny…
Lunch, łażenie po mieście. Rano kupiliśmy open ticket z Hanoi do Sajgonu, więc grzecznie czekamy na przyjazd autobusu, który zawiezie nas do Hue. W ramach ukulturalniania idziemy popołudniu do sławnego teatru lalek na wodzie. Biletów oczywiście nie ma, ale udaje nam się dogadać z Wietnamczykiem, który przyszedł jakieś oddać. Scena, muzyka, wszystko po wietnamsku, jest ciepło i przytulnie, odpływam na chwilę… Budzie mnie chrapania siedzącej obok Japonki.
Wychodzimy na miasto. Jestem potwornie zmęczona, mam wypieki na twarzy, kręci mi się w głowie, mam ochotę zabić każdego Wietnamczyka, który używa klaksonu i zachęca mnie do czegoś (kupowanie, oglądanie, wejście, zobaczenie). Padam.
Autobus nocny w wersji soft sleeper, bardzo mnie rozczarowuje, moja (wywalczona) miejscówka jest cholernie twarda i mała. Nie wiem jak się ułożyć. Po chwili jednak wszystko przestaje być ważne bo nadchodzi upragniony sen. Gdyby tylko za 40 minut nie obudził mnie wrzask „Pho, meal…”. Tak będzie jeszcze kilka razy w nocy, oprócz tego w przejściach na podłodze położą się tubylcy. W środku nocy dochodzę również do wniosku, że moja hmońska torba (która do tej pory mi śmierdziała) ma najwspanialszy zapach na świecie. Do Hue docieramy po 9 rano.
PS. Zmęczenie fizyczne pozwala mi zresetować psychikę.
Tak cicho by nie zbudzić sąsiadów
Czajnik z gwizdkiem świruje na gazie
Myślał by kto że rodem z Manhattanu
(...)
Już piąta"
4 rano w Hanoi. Idziemy przez puste miasto, nie ma nikogo na ulicach, nie ma rosołu PHO w wielkich garach, nie ma małych krzesełek… Są za to głodne psy, dwa biegną w naszym kierunku (nie wiem czy się bawią, czy przygotowują do ataku), Fil bierze zamach i chce trafić w skaczącego psa, ale mu nie wychodzi i trafia we mnie. Za dwa dni na moim ramieniu pojawi się fioletowa śliwka. Psy biegną sobie dalej wesoło szczekając…
4 rano w Hanoi. Idziemy dalej przez puste miasto, dochodzimy do jeziora, zwijam się w kłębek na betonowej ławce i próbuję zasnąć. Latarnie dają po oczach, kręgosłup buntuje się bo zimno i twardo, a od wody wieje chłodem… Mimo wszystko cieszę, się że pociąg już za nami, teraz cały dzień w Hanoi, a noc w autobusie do Hue. Robi się jasno, ktoś nas zaczepia i pyta czy my z pociągu Sapa? Tak, my z pociągu Sapa. Do parku na jeziorem zaczynają się schodzi ludzie, biegają w kółko, naciągają mięśnie, robią brzuszki. Rozpoczyna się lekcja tai-chi, starsze panie z magnetofonem instalują się koło naszej ławki i zaczynają wymachiwać rękami. Super, z chęcią bym dołączyła gdybym tylko miała silę wstać. Za nami rozciąga mięśnie staruszek – patrząc na jego kondycję myślę, że to nauczyciel Karate Kid’a, pozazdrościć.
Dochodzi 7, idziemy szukać kafejki ze śniadaniem. Jemy i ustalamy plan, najpierw ruszamy do Mauzoleum Ho Chi Ming, potem zobaczymy gdzie nas poniesie… Do mauzoleum jedziemy rikszą, przed nami długa kolejka. W kolejce dochodzę do wniosku, że mogą mnie nie wpuścić, bo mam brudne spodnie, wielki kołtun na głowie i sandały na nogach. Na szczęście przechodzę weryfikację, na bramie musimy zostawić aparaty, banany, mandarynki, wodę, latarkę i nóż (!). Po czym odpowiednie służby kierują nas do kolejnej kolejki. Co 10 metrów stoi uzbrojony żołnierz, wszędzie pełno ochrony i kierujących ruchem. Mówimy, że chcemy w prawo, ale kierują nas do kolejki w lewo. Wszyscy śmiertelnie poważni, więc grzecznie czekamy. Po chwili strażnik formuje z nasz pary i w równych odstępach maszerujemy przez plac defilad, co chwile ktoś jest upominamy za śmichy-chichy i rozmowy. Im bliżej wejścia tym większa powaga. Orientujemy się, że idziemy prosto do mauzoleum. Czyżby zwłoki wujka Ho wróciły z odświeżania w Rosji? Po zagęszczeniu wojska czuję, że dostąpimy zaszczytu pokłonienia się Wielkiemu Socjaliście. Wchodzimy do środka, zero rozmów, wszyscy karnie i równiutko, podążają jak na wojskowej paradzie, Fil zostaje upomniany bo trzyma ręce z tyłu (a ręce maja być wzdłuż szwów na spodniach), szybko się poprawia. Widzimy zabalsamowanego Ho, leży spokojnie, podświetlony na pomarańczowo w czarnym garniturze. Ostatnią wolą Ho było aby po śmierci jego ciało skremować, a prochy rozsypać nad ukochanym krajem…
Wychodzimy z mauzoleum i zwiedzamy dom letni Ho, garaż Ho, park Ho. Nieziemskie tłumy, ludzie z całego Wietnamu i okolic, wszyscy się pchają i pstrykają fotki. Po zaliczeniu większości atrakcji związanych z Ho, zmykamy zobaczyć Pagodę na jednej kolumnie, a później udajemy się do Świątyni Literatury. Jest tu pełno młodych Wietnamek, które ukończyły właśnie szkołę i robią sobie zdjęcia w odświętnych strojach, Fil zamiast oglądać świątynie zerka na młode panny…
Lunch, łażenie po mieście. Rano kupiliśmy open ticket z Hanoi do Sajgonu, więc grzecznie czekamy na przyjazd autobusu, który zawiezie nas do Hue. W ramach ukulturalniania idziemy popołudniu do sławnego teatru lalek na wodzie. Biletów oczywiście nie ma, ale udaje nam się dogadać z Wietnamczykiem, który przyszedł jakieś oddać. Scena, muzyka, wszystko po wietnamsku, jest ciepło i przytulnie, odpływam na chwilę… Budzie mnie chrapania siedzącej obok Japonki.
Wychodzimy na miasto. Jestem potwornie zmęczona, mam wypieki na twarzy, kręci mi się w głowie, mam ochotę zabić każdego Wietnamczyka, który używa klaksonu i zachęca mnie do czegoś (kupowanie, oglądanie, wejście, zobaczenie). Padam.
Autobus nocny w wersji soft sleeper, bardzo mnie rozczarowuje, moja (wywalczona) miejscówka jest cholernie twarda i mała. Nie wiem jak się ułożyć. Po chwili jednak wszystko przestaje być ważne bo nadchodzi upragniony sen. Gdyby tylko za 40 minut nie obudził mnie wrzask „Pho, meal…”. Tak będzie jeszcze kilka razy w nocy, oprócz tego w przejściach na podłodze położą się tubylcy. W środku nocy dochodzę również do wniosku, że moja hmońska torba (która do tej pory mi śmierdziała) ma najwspanialszy zapach na świecie. Do Hue docieramy po 9 rano.
PS. Zmęczenie fizyczne pozwala mi zresetować psychikę.
Wielosmakowe smary do silnika
0 komentarze:
Prześlij komentarz