To jest dzień w którym opuszczamy hotel Sunflower 2 (od północy nie mogła doczekać się tego wydarzenia), w planie trekking, bujanie po zatoce i noc na łódce. Dzień zaczyna się tak jak zwykle, czekamy na autobus do parku. Przed czekaniem następuje śniadanie mistrza Małysza, na które składa się bułka z bananem. W trakcie czekania następuje międzynarodowa integracja, trzymamy się z Chilijczykami, Francuzami i Hansem. Wspólnie tworzymy front na rzecz oddania naszych paszportów, póki co bezskutecznie. Przyjeżdża w końcu autobus, który po chwili zmieniamy na drugi, docieramy do Cat Ba National Park.
Hans pomyka w sandałach, w plecaku niesie buty do trekkingu, w końcu żaden Wietnamczyk nie powiedział jakie buty ubrać. Profilaktycznie ubieram pomarańczowe adidasy (cale i widać z daleka). Zaczyna się betonowa droga, śmiejemy się, że wszystko przygotowane pod turystów. Po chwili przestaje być już tak śmiesznie, zaczynają się schody. Duże, kamienne schody, brakuje tchu, a serce chce wyskoczyć na zewnątrz. Jeszcze tylko 20, jeszcze tylko 10… Widać koniec schodów i spokojną ścieżkę. Oddychamy z ulgą, że to koniec męczarni. Po 5 minut i szybko orientuję się czym w praktyce różnią się słowa trekking a climbing. Hans wyciąga profesjonalne buty chroniące kostkę, a ja zaczynam się wspinać na czworaka (tyłek wyżej niż głowa, ręce na skały…). Fil mówi, że do climbingu potrzebne są raki, czekan, uprząż i karabinek, ja zostaje przy swoim. Wdrapałam się na górę i… widok powalił mnie z nóg. Jeden z piękniejszych widoków jakie widziałam w swoim życiu, warto było się męczyć. W drodze na dół mijamy dziewczynę w japonkach, zastanawiamy się jak wejdzie na górę?
Góra nie była taka wysoka 225 m., ale podejście mordercze. Na dole znów rozpoczyna się czekanie. Na początku nie wiemy na co czekamy, potem idziemy kawałek i okazuje się, że nie ma naszego autobusu więc tradycyjnie rozpoczynamy kolejne czekanie… Docieramy do Sunflower 2, jemy lunch i uciekamy na miasto (zimne piwo Tiger i naleśnik z bananem to jest to), po 2 godzinach wracamy i pakujemy się do kolejnego autobusu – jedziemy przez całą wyspę do portu i wsiadamy na dżonkę. Słońce zaczyna zachodzić. Bujamy się między wyspami i skałami, powoli robi się ciemno, jest cudnie…
W kabinie na łodzi mieści się tyko duże łóżko i mikroskopijna łazienka (z cyklu siedzisz na kiblu, myjesz żeby w umywalce, a od góry leci na plecy woda z prysznica). Generalnie nie ma na co narzekać, jest ciepło, sucho i zamykają się drzwi. Gdyby tylko ktoś wyłączyć generator prądu na sąsiedniej łodzi…
Jemy kolację razem z Hansem i Kalifornijczykami, którzy odwiedzili 17 krajów europejskich w 1 miesiąc. Plany na jutro? Kto wstanie przed 6 ma szansę popływać kajakiem po zatoce. Chyba sobie daruję, wole się wyspać, jutro wracamy do Hanoi i całą noc jedziemy pociągiem do Sapa.
Przemyślenia na dziś:
Każdy backpackers ma swoje zasady których się trzyma. Robi coś specjalnie, albo czegoś specjalnie nie robi. Ja mam jedna główna zasadę: jest ciepła woda, należy się szybko umyć.
Dobranoc!
Hans pomyka w sandałach, w plecaku niesie buty do trekkingu, w końcu żaden Wietnamczyk nie powiedział jakie buty ubrać. Profilaktycznie ubieram pomarańczowe adidasy (cale i widać z daleka). Zaczyna się betonowa droga, śmiejemy się, że wszystko przygotowane pod turystów. Po chwili przestaje być już tak śmiesznie, zaczynają się schody. Duże, kamienne schody, brakuje tchu, a serce chce wyskoczyć na zewnątrz. Jeszcze tylko 20, jeszcze tylko 10… Widać koniec schodów i spokojną ścieżkę. Oddychamy z ulgą, że to koniec męczarni. Po 5 minut i szybko orientuję się czym w praktyce różnią się słowa trekking a climbing. Hans wyciąga profesjonalne buty chroniące kostkę, a ja zaczynam się wspinać na czworaka (tyłek wyżej niż głowa, ręce na skały…). Fil mówi, że do climbingu potrzebne są raki, czekan, uprząż i karabinek, ja zostaje przy swoim. Wdrapałam się na górę i… widok powalił mnie z nóg. Jeden z piękniejszych widoków jakie widziałam w swoim życiu, warto było się męczyć. W drodze na dół mijamy dziewczynę w japonkach, zastanawiamy się jak wejdzie na górę?
Góra nie była taka wysoka 225 m., ale podejście mordercze. Na dole znów rozpoczyna się czekanie. Na początku nie wiemy na co czekamy, potem idziemy kawałek i okazuje się, że nie ma naszego autobusu więc tradycyjnie rozpoczynamy kolejne czekanie… Docieramy do Sunflower 2, jemy lunch i uciekamy na miasto (zimne piwo Tiger i naleśnik z bananem to jest to), po 2 godzinach wracamy i pakujemy się do kolejnego autobusu – jedziemy przez całą wyspę do portu i wsiadamy na dżonkę. Słońce zaczyna zachodzić. Bujamy się między wyspami i skałami, powoli robi się ciemno, jest cudnie…
W kabinie na łodzi mieści się tyko duże łóżko i mikroskopijna łazienka (z cyklu siedzisz na kiblu, myjesz żeby w umywalce, a od góry leci na plecy woda z prysznica). Generalnie nie ma na co narzekać, jest ciepło, sucho i zamykają się drzwi. Gdyby tylko ktoś wyłączyć generator prądu na sąsiedniej łodzi…
Jemy kolację razem z Hansem i Kalifornijczykami, którzy odwiedzili 17 krajów europejskich w 1 miesiąc. Plany na jutro? Kto wstanie przed 6 ma szansę popływać kajakiem po zatoce. Chyba sobie daruję, wole się wyspać, jutro wracamy do Hanoi i całą noc jedziemy pociągiem do Sapa.
Przemyślenia na dziś:
Każdy backpackers ma swoje zasady których się trzyma. Robi coś specjalnie, albo czegoś specjalnie nie robi. Ja mam jedna główna zasadę: jest ciepła woda, należy się szybko umyć.
Dobranoc!
1 komentarze:
Ciotunia, szkoda że nie zrobiłaś fotki tej Żubrówki:)
zazdrościmy....M.
Prześlij komentarz