21 - 22 listopada 2013 – Bangkok

0

Ostatni raz w BKK byliśmy w zeszłym roku, dziś jestem pod wrażeniem ilości zmian jakie zaszły przez ten okres. Po pierwsze ulica Soi Rambuttri – kiedyś spokojna uliczka za hałaśliwą Khao San Road., dziś zawładnięta przez małe bary i sklepiki oraz niezliczoną ilość street foodu. Niestety wieczorem wszędzie gra głośna muzyka i już nie można liczyć na spokojny sen w Green House. Green House – guest house w którym przeważnie się zatrzymywaliśmy, kiedyś mały domek z przytulną resutauracją, dzisiaj „turystyczny kombinat” ogromna restauracja, zajmująca również chodnik i ulicę, bardzo duże biuro podróży oraz odmalowane pokoje (niestety na 4 piętrze niskie ciśnienie wody). W pokojach głośno jak diabli, nie zdecydowaliśmy się na powtórny nocleg. Za to kuchnia jedna z najlepszych w okolicy, czysto i naprawdę smacznie – zarówno to co tajskie i europejskie.

W nocy na Khao Sam Rd. jest wszystko: może alkoholu, głośna muzyka (jedna knajpka chce być lepsza od drugiej), kłótnie, wrzaski, narkotyki, leki na receptę bez recepty, zalani Anglicy i spółka… Generalnie koszmarek. Wydaje mi się, że mimo wszystko kilka lat temu było spokojniej. Wiele punktów z ulicznym jedzeniem zostało zamienionych na restauracje lub bary szybkiej obsługi typu McDonalds czy Burger King. Mała hoteliki zostały zamienione na wielkie hotele z ogromnymi restauracjami (w których wieczorem nikt nie siedzi ;)

Dzielnica turystyczna związana kiedyą tylko z Khao San Rd. i Rambuttri, znacznie się poszerza. Jest mnóstwo nowych guset housów ukrytych w pobliskich uliczkach, powstały nowe knajpki i punkty z jedzeniem. Podróż rzeką z pobliskiej przystani kosztuje już 15 BTH, kiedyś pływaliśmy na gapę, teraz stoi pani strażniczka przy wejściu i wyłapuje białych…

Jest jednak kilka rzeczy, które nie zmieniły się wraz z upływającym czasem. Do jednych z nich należy Pani Kaczka na rogu Rambuttri. Prowadzi tu mały street food z charakterystyczną kaczką wiszącą nad ladą. Fil mówi, że to najlepsza kaczka w mieście. Może i ma rację, po ostatniej porcji pocił się przez 30 minut, aż poszedł do apteki po chusteczki ;) Pani Kaczkę trochę przypruszyła siwizna i pomagają jej młodsze osoby mimo wszytsko wciąż pozostaje dla nas charakterystycznym punktem. Druga osobą, którą niezmiennie pcha swój wózek jest Pan Kokos, uliczny sprzedawca kokosów. Pierwszego dnia przestraszyliśmy się, że Pan Kokos zamienił wózek na stoisko pod dachem ale okazało się, że prawdziwy Pan Kosos nic się nie zmienił – mimo wszystkich zmian do okoła niego.

Ciekawe co będzie za kilka lat?

Czas pakować plecaki. Tak oto kończy się ostatnia podróż Araweny Undomiel.

19 - 20 listopada 2013 – Mandalay

0

Opuszczamy statek w Mandalay i rozpoczynamy poszukiwanie drogi do hostelu. W Birmie kolo 18-18:30robi się całkiem ciemno, nie ma oświetlonych ulic (choć pojęcie ulica i oświetlenie ma tu zupełnie inne znaczenie), na przystani brak informacji, nie wspominając o jakimś planie miasta. Dzielnie trzymam w dłoni mapkę Mandalay i odganiam się od miejscowych taksówkarzy. Grunt to udawać tutejszego! Odchodzimy może z 200 metrów w końcu jeden driver ze swoim „łunochodem” akceptuje naszą cenę i po chwili mkniemy we właściwym kierunku. Takim pojazdem jeszcze nie jechaliśmy, trójkołowy motocykl z miejscem dla kierowcy i wielką klatką z tyłu, w klatce oczywiście my i plecaki. Do hostelu był spory kawałek drogi, kierowca w pełni zasłużył na 4$.

Rich Queen Guest House to nasz hostel, obsługa w drzwiach pyta czy mamy rezerwację, bo jeśli nie to „sorry we are full”. Na szczęscie rezerwację zrobiliśmy jeszcze z Bagan i po chwili idziemy na 2 piętro do naszego pokoju. Pokój jak na warunki birmanskie jest bardzo czysty, w kolorze majtkowego różu, czysta pościel i ręczniki, klimatyzacja, ciepła woda w łazience, a zamiast ściany wielgachne okno. Fil mówi, że jest „czysty” tylko dlatego, że jest nowy, odsuwa zasłonkę i pokazuje pokłady kurzu, do których nikt nie dotarł z mokra ścierką.

Mandalay było stolicą Birmy w latach 1857-1885, obecnie mieszka tu ponad milion mieszkańców i jest to drugie co do wielkości miasto w kraju. Mandalay jest strasznie zakurzone i zapylone, tylko niektóre ulice są asfaltowe, te mniejsze są ubite z kamieni lub wyrobu betonopodobnego. W trakcie dnia na ulicach jest spory ruch co wiąże się z dość dużym hałasem, wszyscy trąbią, piszczą, machają rękami. Przechodzenie przez ulice jest jednak mniej zaawansowane niż w Hanoi, choć tutaj mało kto się zatrzymuje, nawet jak dotykasz kolanami maski ;) W trakcie dnia na większych skrzyżowaniach ruchem kieruje policja, widzieliśmy tylko jeden mały wypadek, wszyscy jeżdżą dość wolno. Generalnie mam wrażenie jakby czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat wstecz. Dziwne uczucie.

W samym Mandalay nie ma za wiele do zwiedzania, Pałac Królewski – w którym obecnie znajdują się koszary, wzgórze Mandalay Hill oraz niezliczone ilości pagód i stup. Wybieramy się na spacer, chcemy wejść do pałacu, a później na wzgórze. Na mapce nie wygląda to jakoś daleko, ale azjatyckie mapki nigdy nie mają skali i nigdy nie można mieć pewności, że pokazują rzeczywistość. Idziemy i idziemy… Idziemy i idziemy… W końcu docieramy do murów obronnych i fosy. Mury ciągną się w nieskończoność, gdybym wiedziała, że są tak długie wzięłabym taksówkę. Wejście do pałacu dla obcokrajowców znajduje się po drugiej stronie, więc spacer jest naprawdę długi. Przy wejściu spotykamy parę, która wiedzieliśmy na statku, pytamy czy warto wchodzić, mówią, że nie za bardzo, za zrobili sobie bardzo długi i drogi spacer ;), my pozostaniemy przy długim i tanim. Rezygnujemy, zwłaszcza, że wejście kosztuje 10$. Teoretycznie powinniśmy zapłacić tą kwotę przy wjeździe do miasta ale… jakoś nam się udalo nie płacić. Idziemy prosto na Mandalay Hill.

Teoretycznie aby wejść na szczyt trzeba mieć bilet za 10$. Wybieramy schody na których nie ma prawie nikogo i mkniemy w górę. 30 schodów i odpoczynek, 30 schodów i odpoczynek, w sumie jest 1739 schodów do pokonania. Po drodze mijamy dwóch starszych gości z plecakami, który odpoczywają na ławce, przez chwilę żartują, że z chęcią oddadzą nam kilka swoich lat. Fil bierze małego szczeniaka i pokazuje, że tu jest ochotnik ;) Żegnamy się i idziemy dalej pod górę. Na szczycie oczywiście obowiązkowa opłata 500 Ks za aparat, Fil mówi, że mu się wyczerpała bateria i nie będzie płacił (prawdziwa oszczędność w domu i zagrodzie ;) Siadamy w cieniu i odpoczywamy, widok ze wzgórza ładny ale… niezbyt ciekawy (nie opłacało się płacić za zdjęcia ;). Dwa słowa o samym wzgórzu: przez długi czas (było traktowane jako święta góra (240 m npm). Według legendy, Budda podczas swojej wizyty na wzgórzu przepowiedział, że u jego stóp zostanie założone wielkie miasto. I tak też się stało.

Pijemy soczek w cieniu, kiedy podchodzą do nas poznani wcześniej starsi panowie, od słowa do słowa i wdajemy się w miłą pogawędkę. Oczywiście to „kiwi people”, zawsze trafiamy na kiwi! Malcolm mieszka na Fiji, a Kevin w Nowej Zelandii – ale ma też dom na Fiji, niedaleko swojego przyjaciela :) Bardzo dobrze nam się rozmawia i żartuje, Fil spontanicznie proponuje, że może pojedziemy razem do Amarapury obejrzeć zachód słońca na tekowym moście - shared taxi. Panowie są zachwyceni, ale upewniają się, że nie jesteśmy Niemcami („żartujecie, więc nie możecie być Niemcami?”). Jak się później okaże uwaga była całkiem na miejscu :)

Zanim jednak dotrzemy na zachód słońca idziemy wspólnie na zimne drinki, Fil pokazuje, że pod kapselkami piwa jest konkurs. Malcolm wygrywa dwa piwa Myanmar :) siedzimy i żartujemy, a tu zbliża się zachód słońca, tak nam się dobrze rozmawiało, że nagle musimy biec po taksówkę! Kilka minut później jedziemy już w stronę Amarapury, omawiając potencjalne inwestycje na Fiji, choć Malcolm mówi, że nie opłaca się kupować tam domu. Kevin potwierdza, że lepiej to zrobić w Londynie. Malcolm i Kevin są na emeryturze, Malcom mieszka w domku przy plaży, nie ma prądu ale ma żonę z wyspy i ogród z ananasami, mówi, że to mu w zupełności wystarcza do życia. Ma jeszcze bardzo bogatego przyjaciela Kevina ;) Kevin ma podobno bardzo bogatą żonę ;) i kilka domów na świecie, w Nowej Zelandii hoduje stado owiec. Raz do roku wybierają się obaj w długą męska podróż po Azji.

Nasza taksówka to Toyota Protex (z włączoną klimatyzacją – to rzadkość w Birmie), jedziemy w niej my, Malcolm, Kevin, kierowca, a w bagażniku szwagier kierowcy ;) Droga zajmuje około 30 minut, może nawet mniej. Wysiadamy przy brzegu z łódkami i postanawiamy wynająć jedną, aby dostać się na środek jeziora i z tego miejsca podziwiać zachód. Ustalamy z Malcolmem, że Fil i Kevin będą negocjować, my tylko wsiadamy. Podchodzą i pytają pierwszego łódkowego o cenę, a dowiadują się, że nie ma dziś już łódek. Przy brzegu cumuje ok. 20 łódek, a nam mówią, że nie ma łódek! Kevin pyta po kolei każdego łódkowego, ale wszyscy mówią, że nie ma… Może to kwesta ceny? Kevin sam podbija cenę, w końcu słońce zaczęło już powoli schodzić, a mu stoimy przy brzegu i możemy sobie obserwować błocko! Niestety podbijanie ceny też nie przynosi rezultatu, pocieszamy się, że nie jesteśmy jedynymi osobami bez łódki. Idziemy zatem na błotny cypel koło mostu, na którym zaczęli się już gromadzić ludzie, może przynajmniej tam wywalczymy dobre miejsce widokowe. Po chwili odwracamy się i patrzymy jak do łódek na brzegu wsiadają turyści (Niemcy!!!). W łódce jest miejsce na 6 osób, a oni wchodzą po dwie i odpływają na środek jeziora z kieliszkiem szampana. Fil próbował nawet poprosić, aby może dwie osoby siadły razem ale niestety nic z tego. Kevin podsumowuje całą sytuację „BLOODY GERMANS!”

Stoję zatem na cyplu z Kevin i Malcolmem, narzekamy sobie na Niemców, razem z jedną miłą Niemką, która ma podobne zdanie nt. wykorzystania łódek przez jej rodaków. Fil gdzieś zniknął i już nawet zaczęłam się martwić, a tu naglę patrzę…. W naszym kierunku płynie łódka, a na pierwszej ławce siedzi Fil !!! Udało się !!! Zdobył łódkę !!! Szybko wskakujemy do środka i całą czwórką płyniemy na środek. Zachód słońca jest fantastyczny ! Mnie natomiast bardzo nurtuje jak Filowi udało się zdobyć łódkę… Otóż, zauważył jak jedna łódka wracała do brzegu, ponieważ nawiązał wcześniej przyjacielskie stosunki z dziewczyną, która sprzedawała wisiorki, pomogła mu z językiem birmańskim i dostał pierwszy łódkę. Na brzegu stało jeszcze mnóstwo osób, które też miały ochotę na ową łódeczkę. Po zakończeniu rejsu kupujemy jeden wisiorek od dziewczyny, która pomogła nam w trudnej sytuacji :)

W drodze powrotnej nasza taksówka zatrzymuje się z piskiem opon, przed naszym samochodem sunie wielki wąż ! W życiu nie widziałam takiego wielkiego węża na żywo, Fil chce zrobić zdjęcie ale nas kierowca mówi, żeby nie wychodził, bo to groźny wąż.

Wieczór kończymy w Min Min – chińskiej restauracji, w której byliśmy wczoraj. Ja rekomenduję kaczkę z miodem i lemonką, Fil odradza koźlinę, wczoraj była bez smaku. W końcu wszyscy decydujemy się na kaczkę i jesteśmy zadowoleni. Ryż i kaczkę Chińczycy potrafią dobrze podać. Odnośnie ryżu podawanego przez Birmańczyków, to pozostawia wiele do życzenia, jest dość sypki i naprawdę trudno go zejść pałeczkami, może gdyby podawali go w miseczkach, jedzenie nie sprawiałoby tyle kłopotu.

Wszyscy stwierdzamy, że to był bardzo udany dzień. Kevin (oryginalnie Szkot) podkreśla, że nawet udało się zaoszczędzić na taksówce ;) Jutro leci z Malcolmem do Tajlandii, my zostajemy jeszcze jeden dzień i ruszamy w drogę powrotną do BKK.

Amaraputa most U Bein


Mandalay Hill



Amaraputa most U Bein 



Kochanie przynieś worek ryżu ;)


18 listopada 2013 – Bagan --> Mandalay – prom

0

W Birmie podróżowaliśmy już autobusem, lecieliśmy samolotem a nie płynęliśmy jeszcze łodzia. Między Bagan, a Mandalay kursują promy… wiedziałam, że to jedyna szansa aby uniknąć autobusu i dostać się do kolejnej miejscowości… można płynąc rządowym promem i podróż zajmuje 2 do 3 dni lub prywatną inicjatywa gdzie ten sam odcinek pokonuje się bez noclegu na pokładzie, w ciągu 1 dnia, wybieramy prywaciarza

Rano przed hotelem czeka na nas triksza – to taki miejscowy środek lokomocji. Rower z dwa siedzeniami i małym miejscem na bagaż. Oczywiście w Azji na tym małym miejscu zmieściłyby się dwa kosze bananów, dwie świnie i trójka dzieci. Pakujemy się my, driver, plecak i ruszamy w stronę przystani. Droga wiedzie trochę pod górę, więc sa momenty, że musimy pomykać pieszo. Generalnie nie oceniałbym jazdy trikszą jako super bezpieczną, wszystko się trzęsie, mało miejsca, świateł brak… Na szczęście cało docieramy na przystań, a tutaj czeka już prom.

Według danych technicznych prom może pomieścić 130 pasażerów, w rzeczywistości na dzisiejszy rejs zdecydowali się: jeden chory backpacker Niels z Holandii – żołądkowe problemy sprawiło że poszukiwał transportu, który nie trzęsie i daje pełny dostęp do toalety;-) , stadko Turystów Birmańskich ok. 20 sztuk i my dwoje, znowu prawie, że private charter ;-). Jeszcze łódka nie ruszyła, a Turyści Birmańscy już zaczęli rzucać się na górny pokład i rezerwować krzesełka. Nie wiem niby kto miałby im je zabrać, ale pewnie mieli na myśli nas, bo też tam poszliśmy. Krzesełek jest jednak więcej niż ludzi więc nie ma co rezerwować dla każdego będzie, a nawet zostanie ;) W cenie biletu jest również śniadanie – gratis. Na ścianie pisze, że śniadanie wydają od 7:30, a tu ledwo mineła 6:30, jednak po chwili orientuję się, że wśród Turystów Birmańskich nastąpiło nagłe poruszenie. Biegną z górnego pokładu na dolny, zostawiają na krzesełka kurtki, torebki i gdzieś pędzą zwabieni francuskim okrzykiem jednego z nich. Myślę sobie trzeba sprawdzić co się dzieje, schodzę niżej, a tu całe stado kłębi się w kuchni. Pytam dziewczyny czy już można, a ona mówi, że właśnie otworzyli i mogę przyjść. Siadamy zatem z Filem skromnie przy stoliku i idziemy do miejsca gdzie się robią tosty, bierzemy sobie śniadanko (tost, jajko, dżem i banan ;) i zaczynamy pałaszować… Turyści Birmańscy rozkokoszeni na środku czekają aż ich ktoś obsłuży, przejście dwóch kroków po tosty nie wchodzi w grę. Ruszenie pupy po cukier czy sól również. Obserwuję, że śniadanko im średnio wchodzi ale pałaszują bo darmowe.

Resztę dnia spędzamy na czytaniu, spaniu, szwędaniu się po statku. Podróż trwa 11 godzin, płyniemy pod prąd, może w druga stronę byłoby trochę szybciej?

Na statu można zjeść również lunch. Mam pewne opory przed statkowym lunchem, czy aby na pewno będzie zjadliwy, jednak ryż z warzywami okazuje się pyszny. Fil zjadł kurczaka słodko-kwaśnego (trudno to zepsuć ;) Turyści Birmańscy dostali zorganizowany special lunch z sałatkami i nie wiem czym tam ale w menu tego nie było, pałaszowali zgodnie bo chyba byli głodni.

Taka jedna uwaga mi się nasuwa, jeśli podróżujesz statkiem i wchodzisz na górne piętro to trzymaj nogi razem i nie ubieraj sukienki – możesz stanowić wątpliwą atrakcję dla załogi i pozostałych męskich pasażerów ;)







17 listopada 2013 – Bagan – Dhammiyangyi – Sulamani – Tha-Beihmauk

0

Budzimy się i myślimy o śniadaniu, już chyba dają… A raczej już przestali dawać bo dochodzi 11. Tak jakoś zeszło tego ranka ;)

Idziemy na śniadanie do rekomendowanej przez Lonley Planet knajpki The Black Bamboo. To rzeczywiście najfajniejsze miejsce w całym mieście. Czysto, duży taras z dyskretnymi wiatrakami, równo przystrzyżony, zielony trawnik, piękne rośliny w doniczkach, cicha muzyka i menu. Menu zawiera jedzenia azjatyckie i europejskie. Decyduję się na kanapkę z kurczakiem (troche ryzykowne bo w Azji nie musi wyglądać tak jak w Europie), Fil bierze kurczaka słodko-kwaśnego (trudno to zepsuć :) Moja kanapka jest jedną z lepszych kanapek jakie jadłam w życiu, mniam mniam mniam! Do tego frytki z prawdziwych ziemniaków, nie mrożone, tylko pokrojone i upieczone prawdziwe ziemniaki, ketchup z pomidorów (smakuje jak prawdziwy domowy ketchup). Rewelacja! Oczywiście ktoś europejski musiał maczać palce w kuchni, w Azji nie ma takich cudów ;) knajpkę prowadzi Francuzka, której mąż jest Birmańczykiem, to wiele wyjaśnia. Na deser biorę „apple banana crumble” – idealna kruszonka z owocami i miodem. Nie ma sensu zastanawiać się gdzie pójdziemy na kolację, ja tu mogę nawet zostać do kolejnego posiłku.

Odnośnie samego jedzenia w Birmie to ogólnie nie powala na kolana. Nie jest najgorzej ale jeszcze lata świetlne zanim dogonią Tajlandię. Brakuje małych, czystych knajpek z dobrym jedzenie, street food istnieje ale czasem nie wygląda dobrze. Odnieśliśmy kilka razy wrażenie, że curry w garnkach może mieć już dobrych kilka dni… Nie ma tej pewności co w Tajlandii czy Kambodży, że dostanie się coś świeżego i dobrego.

Południowy żar minął, czas na kolejne świątynie, tym razem bierzemy taksówkę, którą jest birmańską wersją Hondy Jazz, zwaną tutaj Honda Fit… Nasz kierowca trochę lepiej mówi po angielsku niż wczorajszy koniuszy, Fil pyta się czy to nowy samochód? Tak, nowy – z dumą mówi kierowca, działaja jeszcze wszystkie liczniki i ogólnie środek nie jest zniszczony. Fil dopytuje dalej skąd na przedniej szybie takie wielkie, dwa plastry kleju? Tu było ogłoszenie, opis co ma samochód – odpowiada kierowca. Jasno z tego wynika, że samochód nie był jeszcze nigdy myty ;) ale żeby jeżdzić z przednią szybą ufaflaną klejem…

Świątynie na dziś to Dhammiyangyi, Sulamani i Tha-Beihmauk.
Dhammiyangyi jest największa (najszersza i najwięcej cegieł) świątynią w Bagan, niestety podobno nigdy nie ukończoną, na korytarzach nie ma malowideł a wewnętrzne korytarze zostały zamurowane już w starożytności… to dostępne w które można wejść sa zwykłymi cegłami
Moją ulubioną jest Sulamani, wygląda jak mały pałac, w środku znajduja się również freski, dość dobrze zachowane.
Filowi najbardziej przypadła do gustu ostatnia, może dlatego, że nieziemsko ubrudzona pani strażniczka za 1000kyatów extra otwarła zakłódkowane przejście i zabrała go na dach. Mógł wejść na sam czubek i zaglądać w wszystkie zakarmarki jakby nie było zabytku. Inna sprawa, że w świątyni byliśmy jedynymi odwiedzającymi…

Dziś sobie darujemy zachód słońca, ile można… Dzień kończymy w Black Bamboo. Jutro płyniemy do Mandalay.















16 listopada 2013 – Bagan – Ananda – Thatbyinnyiu – Shwesandaw

0

Po poranku spędzonym na cięzkiej pracy związanej z konwersacjami, udajemy się na zwiedzanie świątyń. Ile ich jest? Tysiące. Dlatego należy zastanowić się solidnie nad planem aby nie przedawkować. Na początek wybieramy trzy najważniejsze: Anandę Phayo, Thatbyinnyu i Shwesandaw. Pierwszy wybór za nami, teraz pytanie jak chcemy się tam dostać? Rower był już wczoraj więc odpada i dzis spróbujemy konia z wozem. Koń jaki jest każdy widzi sam, a do konia przypięty jest dwukółkowy wozek z zadaszeniem. Dość wygodne rozwiązanie. Nasz „horse-cart-driver” nazywa się MjuMju i całym sobą wdaje się w konwersację. Chce nam opowiedzieć wszystko jednak ustalenie pewnym faktów zajmuje nam tak dużo czasu, że wyłączam się z rozmowy. Fil ma więcej cierpliwości, dowieduje się, że MjuMju ma 27 lat, jego dziewczyna ma 25. Dzisiaj o 7:30 jest umówiony z nią na randkę, Fil pyta czy zdąrzymy wrócić, na co dowiaduje się, że to randka telefoniczna, bo dziewczyna mieszka bardzo daleko – w sąsiedniej wiosce. Fil pyta czy nie można tam dojechać, na co dowiaduje się, że to aż godzina skuterem. Niestety MjuMju nie wiedział ile to kilometrów bo w Birmie raczej operuje się na czas niż odelgłości. W sumie nie dziwię się, przy tych drogach to mogło być zaledwie 15 kilometrów…

Z rekomedacji koniuszego MjuMju zatrzymujemy się w Upalin Thein – nietypowej świątyni jak na warunki azjatyckie. Wygląda jak mały baraczek ze sklepieniem łukowym. W środku znajdują się za to przepięknie freski. Niestety opiekun światyni pokazuje taliczkę „no photo”, więc nici z pamiątkowego zdjęcia. Miejsce warto odwiedzenia, a nie opisane w przewodnikach!

Kolejna jest światynia Anada Phayo. Przed świątynią cały przekrój Turystów Birmanskich, poczynając od iPad photo, przez starszych panów z wielkimi aparatami fotograficznymi (zepewne kupionymi na wyprawę do Birmy ;), poprzez dziadków w białych skarpetach (a mówią, że to tylko Polacy tak chodzą ;) i panie ze złotymi wisiorami na piersiach. Najbardziej rozbawiła mnie scena, Turysta Birmański wyszedł ze światyni i przed założeniem skarpet i białych adidatów zaczął dezynfekować nogi spirytusem i wycierać mokrymi chusteczkami. Wracają do świątyni, jest naprawdę ogromna! Wnętrze zorganizowane jest wokół dwoch okrężnych korytarzy, po każdej stronie świata znajduje się ogromny posąg Buddy. Ściany korytarzy zdobą sceny z jego życia – rzeźbione lub namalowane na kaflach. Światynia ma pełno zakamarków, korytarzy i korytarzyków, wszędzie znajdują się figurki Buddy. Tam gdzie posążki musi być również handel! Można kupić płatki złota (nazywa się to złotymi liściami) i przykleić je na posążek w geście ofiarowania.

Świątynia Thatbyinnyiu najwyższa świątynia w Bagan. Zbudowana na planie niesymetrycznego krzyża, niestety uszkodzona podczas trzęsienia ziemi i w ramach odnowy pomalowna na biało – zamalowano większość fresków, nieodzyskano więkoszości rzeźb. Główny posąg Buddy znajduje się na wyższym poziomie na który niestety nie ma wstępu. Można za to oglądać jego obraz na monitorze umieszczonym na ołtarzu, transmisje video sponsoruje LEO SMART TECHNLOGY CO LTD :)

Zbliża się 16:30, koniuszy MjuMju mówi, że czas wyruszać na zachód slońca, „many, many people”. Co oznacza, że należy szybko zająć stretegiczna pozyję i utrzymać ją do zachodu. MjuMju miał rację, Shwesandaw to bardzo popularne miejsce, tłumy ludzi zdają się podążać w tym samym kierunki. Szybko kupujemy kokosa i razem z nim zaczynamy włazić po schodach świątyni. Stopnie są bardzo duże, barierka? No niby jakaś jest, ale nie ufam jej za bardzo. Zajmujemy miejse w rogu na czwartym poziomie, nikomu się podobało – każdy chciał wejść na najwyższy poziom piąty. Jednak to z naszego miejsca było widać wszystko! Po kilkunastu minutach, jak słonce zaczęło zachodzi, dokładnie koło nas nie można było wbić szpilki. Turyści Birmańscy ledwo weszli i ledwo zeszli – obrażeń w ludziach nie było.

Pamiętając o randce MjuMju, po zachodzie slońca, szybkim krokiem wracamy do naszego koniowozu. Okazało się, że nasz konik – Logi zgubił podkowę. Szybko wracamy do miasta, MjuMju zostawia nas na ulicy barowej i tu zaczyna się opowieść pt. Keneth.

Może dwa słowa wstępu… Wczoraj wieczorem poszliśmy na małe jedzenie do kanajpki koło naszego hostelu. Stolik za nami zajeło dwóch gości, wyjęli swoje komórki i zaczeli w nich stukać – romowa im nie szła, ale ewidentnie byli razem. Jeden z nich zamówił piwo, kelner je otworzył, a facet zaczął grzebać pod kapslem. Powiedział, nam że piwo Myanmar ma obecnie konkurs i można coś wygrać… Wygrał drugie piwo gratis :) Generalnie facet był bardzo wesoły w porzeciwieństwie do kolegi z którym przyszedł. Niestety Fil nie miał ochoty na piwo, ja już skończyła jedzenie więc życzyliśmy im miłego wieczoru i udaliśmy się spac.

Na ulicy barowej weszliśmy do knajpki „A little bit of Bagan”, jemy sobie spokojnie, a tu znowu spotykamy tych gości. Jeden zajął stolik na końcu tarasu, a drugi po chwili pryszedl do nas się przywitać. Jak przyszedł, tak został :) Keneth dosiadł się do nas i po backpackersku zaczynamy się wymieniać informacjami. Keneth nie do końca wyrósł z pleckowania i jakimś cudem dał się namówic znajomemu na wspólną podróż do Birmy. Już wie, że to nie była najlepsza decyzja, różnia się od siebie jak ogień i woda. Keneth awanturnik, były wojskowy, który backapcking zaczynal w latach 80, (był nawet w Polsce w 1991) wtedy też przejechał kraje byłego związku ZSRR i Azji Środkowej. Teraz stateczny ojciec i mąż – obecnie właściciel ośrodka nauki jazdy, wspomina czasy misji wojskowych w których uczestniczył, konflikty lat 90 służyl w Bośni i w Iraku w czasie konfliktu iracko-kuwejckiego … Keneth teraz po latach przerwy aby się oderwać od codzienności zapakował plecak i ruszył do Birmy z kolega, który jest również Duńczykiem ale wziętym architektem a do tego buddystą, alkoholu nie pije, toleruje tylko hotele o określonym standardzie z uprzednią rezerwacją… Spędzamy naprawdę świetny wieczór! Wygrywamy dwa piwa i 600 Ks ale niestety tylko jedno piwo chcą nam wydać. Było tak wesoło, że Keneth zaprosił nas do Danii i obiecał przyjechć z swoim malutkim synem (5 lat) na „backpacking” do Polski. Kolega Duńczyk blisko trzy godziny spędził samotnie z komórką na drugim końcu knajpy…































16 listopada 2013 – Bagan – Shwezigon Paya

0

Jednego w Birmie można być pewnym, na śniadanie zawsze dostanie się tost, a do niego jajko lub dżem i oczywiście herbatę, ale herbata to zupełnie osobny temat.

W Birmie herbata nie różni się zbytnio od kawy. Jest bardzo czarna i bardzo mocna. Pija się ją (tak samo jak Wietnamie) ze skondensowanym mlekiem i cukrem. Już samo mleko smakuje jak karmel, a do tego jeszcze dorzuca się łyżeczkę cukru… W sumie wychodzi uklej. Po kilku próbach poddaję się. Próbuję jeszcze rozrzedzić samą herbatę woda mineralna ale w sumie to nic nie daje, smak jeszcze gorszy. Któregoś ranka odkryłam, że jest jeszcze jedna opcja herbaty do śniadania… Herbata zielona! Oczywiście ma niewiele wspólnego z herbatą, która znam z Polski, ale przynajmiej jest pijalna. Herbatę zieloną robi się z liści (wiem, wiem mało odkrywcze :) ale liście wyglądają jakby było świeżo zerwane i ususzone, nie z jakiegoś pudełka czy szaszetki. Normalne liście z domowego krzaka. W smaku taka herbata też jest zupełnie inna, bardziej gorzka i bardziej pachnąca. W każdym razie inna i lepsza od czarnej. W restauracjach można zamówic również herbatę jaśminową – najlepszy wybór. Delikatna w smaku, słaba i pięknie pachnąca.

Po tostowym śniadaniu udajemy się na spacer do pobliskiej pagody. Jest jedną z najważniejszych w całym kopleksie i znajduje się kilka minut od naszego hostelu. Pagoda Shwezigon według legendy zawiera kość czołową i ząb samego Buddy. Cuda powoduja cuda, ząb się rozmnaża i obecnie jest ich aż cztery (uroczyście przeniesione do innych świątyń). Sama pagoda zbudowana jest z piaskowca co jest dość rzadkie w tym regionie (trudno dostępny), zdecydowana większość świątyń jest wybudowana z cegieł. W środku znajdują się jedne z najstarszych wizerunków Buddy (trochę podobne chińskich). Pagoda została ukończona w 1087 roku naszej ery i działa do dzisiaj. Właśnie odbywa się w niej odpust. Zdejmujemy buty i udajemy się do środka, chodzimy sobie, oglądamy, siedzimy w cieniu… Nagle dosiada się do nas dwóch młodych chłopaków, pytają czy możemy z nimi chwilę porozmawiać…

Jeszcze nie wiemy co nas czeka :) Okazuje się, że dzisiaj do świątyni przyjechało kilka autobusów studentów lokalnej szkoły języka angielskiego – 4 LIFE. Młodzi mają za zadanie zaczepiać turystów, prosić ich o rozmowe i ćwiczyć wymowę w ramach realnych konwersacji. I tak rozpoczyna się przygoda… Milion razy odpowiadamy na te same pytania, jak masz na imię, skąd jesteś, gdzie jedziesz dalej, jaka jest u ciebie w kraju pogoda etc. Niestety wymowa birmańczyków pozostawia wiele do życzenia, czasem trzeba się nieźle nagłowić aby zrozumiec sens pytania. Nie obejdzie się również bez pamiątkowych zdjęć, „You are beautiful!”, „You are handsome!”, oraz ciągnięcia mnie za włosy :) Tak, tak jestem jedyną blondynką w tłumie. Najciekawszą konwersację prowadzimy jednak z pewnym mnichem i trzema studentami, pytają czy dużo jest pagód w naszym kraju? I tak rozpoczyna się wykład nt. buddyzmu i katolicyzmu - w roli metafizycznego przewodnika Fil. Jesus was crucified, Budda no… Mnich jest dość rozgarnięty i otwarty bo pyta o znak krzyża i inne różnice, niestety słabo zna angielski. Za to Fil już dobrze mówi po birmańsko-angielsku i na migi więc na wszystkie pytania zostawia solidne odpowiedzi.

Jednym z miejsc wartych uwagi w pagodzie jest „jeziorko” (kałuża) wypełnione wodą, wykute w posadzce przed tronem króla. Król patrząc w jeziorko mógł widziec odbicie szczytu pagody bez ryzyka, że spadnie mu korona z głowy ;) Dopiero w odbiciu widać „diament” ukryty w parasolu szczytowym pagody.





















15 listopada 2013 – Bagan – zachód słońca – Buledi

0

Lądujemy i łapiemy taksówkę do wybranego uprzednio hotelu. Niestety ceny z przewodnika Lonely Planet, a nawet forów internetpowych są często nieaktualne. Wskutek napływu turystów i braku bazy noclegowej, właściciele hoteli podnoszą ceny i obniżaja jakość bo i tak ludzi jest pełno. Wstępnie wybrany hotel, po szaleństwach samolotowych okazał się ponad zakładanym budżetem i wyruszuliśmy starym zwyczajem szukać odpowiedniego miejsca na noc. Pierwsze miejsce brak miejsc, drugie miejsce brak miejsc, trzecie miejsce średnie ale tanie więc zostajemy. Hostel nazywa się May Lha Tar – nasz pokój jest niby o podwyższonym standardzie, co na birmańskie warunki oznacza telewizor (którego i tak nigdy nie włączymy), klimatyzację (której i tak nigdy nie użyjemy), stolik do pisania listów (których nigdy nie zredagujemy), poza tym wiatrak i ciepłą woda. Dopytuję o wi-fi i dowiaduję się, że wi-fi, ciepła woda i wiatrak i klima są jak jest prąd – co w Birmie nie jest takie oczywiste.

Pora na lunch. Z szukaniem jedzia idzie nam szybciej, najkrótszą droga trafiamy do SanKabar – kultowego miejsca w Birmie – miejsca narodzin pizzy baganskiej, żeby nie powiedzieć birmańskiej. Po jedzeniu czas na drzemkę, wszak dzień był męczący ;)

Późnym popołudniem pożyczamy rowery i jedziemy do świątyni Buledi na zachód słońca. Jazda rowerem po birmańskich stepach jest wyzwaniem. Wszędzie pełno kurzu i pyłu, ulice (to chyba zbyt szumna nazwa), ubite piaskowo-pyliste drogi polne nie są najelpszym miejscem dla rozklekotanych rowerów. Nikt nie używa światła, zasady ruchu drogowego jak na dzikim zachodzie. Na szczęcie udaje nam się dojechać na miejsce, wdrapujemy się na szczyt i z utęsknieniem czekamy na zachodzące słonce.

W Bagan niebo nie wybarwia się jak w Siem Reap, ale i tak jest pięknie!