Opuszczamy statek w Mandalay i rozpoczynamy poszukiwanie drogi do hostelu. W Birmie kolo 18-18:30robi się całkiem ciemno, nie ma oświetlonych ulic (choć pojęcie ulica i oświetlenie ma tu zupełnie inne znaczenie), na przystani brak informacji, nie wspominając o jakimś planie miasta. Dzielnie trzymam w dłoni mapkę Mandalay i odganiam się od miejscowych taksówkarzy. Grunt to udawać tutejszego! Odchodzimy może z 200 metrów w końcu jeden driver ze swoim „łunochodem” akceptuje naszą cenę i po chwili mkniemy we właściwym kierunku. Takim pojazdem jeszcze nie jechaliśmy, trójkołowy motocykl z miejscem dla kierowcy i wielką klatką z tyłu, w klatce oczywiście my i plecaki. Do hostelu był spory kawałek drogi, kierowca w pełni zasłużył na 4$.
Rich Queen Guest House to nasz hostel, obsługa w drzwiach pyta czy mamy rezerwację, bo jeśli nie to „sorry we are full”. Na szczęscie rezerwację zrobiliśmy jeszcze z Bagan i po chwili idziemy na 2 piętro do naszego pokoju. Pokój jak na warunki birmanskie jest bardzo czysty, w kolorze majtkowego różu, czysta pościel i ręczniki, klimatyzacja, ciepła woda w łazience, a zamiast ściany wielgachne okno. Fil mówi, że jest „czysty” tylko dlatego, że jest nowy, odsuwa zasłonkę i pokazuje pokłady kurzu, do których nikt nie dotarł z mokra ścierką.
Mandalay było stolicą Birmy w latach 1857-1885, obecnie mieszka tu ponad milion mieszkańców i jest to drugie co do wielkości miasto w kraju. Mandalay jest strasznie zakurzone i zapylone, tylko niektóre ulice są asfaltowe, te mniejsze są ubite z kamieni lub wyrobu betonopodobnego. W trakcie dnia na ulicach jest spory ruch co wiąże się z dość dużym hałasem, wszyscy trąbią, piszczą, machają rękami. Przechodzenie przez ulice jest jednak mniej zaawansowane niż w Hanoi, choć tutaj mało kto się zatrzymuje, nawet jak dotykasz kolanami maski ;) W trakcie dnia na większych skrzyżowaniach ruchem kieruje policja, widzieliśmy tylko jeden mały wypadek, wszyscy jeżdżą dość wolno. Generalnie mam wrażenie jakby czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat wstecz. Dziwne uczucie.
W samym Mandalay nie ma za wiele do zwiedzania, Pałac Królewski – w którym obecnie znajdują się koszary, wzgórze Mandalay Hill oraz niezliczone ilości pagód i stup. Wybieramy się na spacer, chcemy wejść do pałacu, a później na wzgórze. Na mapce nie wygląda to jakoś daleko, ale azjatyckie mapki nigdy nie mają skali i nigdy nie można mieć pewności, że pokazują rzeczywistość. Idziemy i idziemy… Idziemy i idziemy… W końcu docieramy do murów obronnych i fosy. Mury ciągną się w nieskończoność, gdybym wiedziała, że są tak długie wzięłabym taksówkę. Wejście do pałacu dla obcokrajowców znajduje się po drugiej stronie, więc spacer jest naprawdę długi. Przy wejściu spotykamy parę, która wiedzieliśmy na statku, pytamy czy warto wchodzić, mówią, że nie za bardzo, za zrobili sobie bardzo długi i drogi spacer ;), my pozostaniemy przy długim i tanim. Rezygnujemy, zwłaszcza, że wejście kosztuje 10$. Teoretycznie powinniśmy zapłacić tą kwotę przy wjeździe do miasta ale… jakoś nam się udalo nie płacić. Idziemy prosto na Mandalay Hill.
Teoretycznie aby wejść na szczyt trzeba mieć bilet za 10$. Wybieramy schody na których nie ma prawie nikogo i mkniemy w górę. 30 schodów i odpoczynek, 30 schodów i odpoczynek, w sumie jest 1739 schodów do pokonania. Po drodze mijamy dwóch starszych gości z plecakami, który odpoczywają na ławce, przez chwilę żartują, że z chęcią oddadzą nam kilka swoich lat. Fil bierze małego szczeniaka i pokazuje, że tu jest ochotnik ;) Żegnamy się i idziemy dalej pod górę. Na szczycie oczywiście obowiązkowa opłata 500 Ks za aparat, Fil mówi, że mu się wyczerpała bateria i nie będzie płacił (prawdziwa oszczędność w domu i zagrodzie ;) Siadamy w cieniu i odpoczywamy, widok ze wzgórza ładny ale… niezbyt ciekawy (nie opłacało się płacić za zdjęcia ;). Dwa słowa o samym wzgórzu: przez długi czas (było traktowane jako święta góra (240 m npm). Według legendy, Budda podczas swojej wizyty na wzgórzu przepowiedział, że u jego stóp zostanie założone wielkie miasto. I tak też się stało.
Pijemy soczek w cieniu, kiedy podchodzą do nas poznani wcześniej starsi panowie, od słowa do słowa i wdajemy się w miłą pogawędkę. Oczywiście to „kiwi people”, zawsze trafiamy na kiwi! Malcolm mieszka na Fiji, a Kevin w Nowej Zelandii – ale ma też dom na Fiji, niedaleko swojego przyjaciela :) Bardzo dobrze nam się rozmawia i żartuje, Fil spontanicznie proponuje, że może pojedziemy razem do Amarapury obejrzeć zachód słońca na tekowym moście - shared taxi. Panowie są zachwyceni, ale upewniają się, że nie jesteśmy Niemcami („żartujecie, więc nie możecie być Niemcami?”). Jak się później okaże uwaga była całkiem na miejscu :)
Zanim jednak dotrzemy na zachód słońca idziemy wspólnie na zimne drinki, Fil pokazuje, że pod kapselkami piwa jest konkurs. Malcolm wygrywa dwa piwa Myanmar :) siedzimy i żartujemy, a tu zbliża się zachód słońca, tak nam się dobrze rozmawiało, że nagle musimy biec po taksówkę! Kilka minut później jedziemy już w stronę Amarapury, omawiając potencjalne inwestycje na Fiji, choć Malcolm mówi, że nie opłaca się kupować tam domu. Kevin potwierdza, że lepiej to zrobić w Londynie. Malcolm i Kevin są na emeryturze, Malcom mieszka w domku przy plaży, nie ma prądu ale ma żonę z wyspy i ogród z ananasami, mówi, że to mu w zupełności wystarcza do życia. Ma jeszcze bardzo bogatego przyjaciela Kevina ;) Kevin ma podobno bardzo bogatą żonę ;) i kilka domów na świecie, w Nowej Zelandii hoduje stado owiec. Raz do roku wybierają się obaj w długą męska podróż po Azji.
Nasza taksówka to Toyota Protex (z włączoną klimatyzacją – to rzadkość w Birmie), jedziemy w niej my, Malcolm, Kevin, kierowca, a w bagażniku szwagier kierowcy ;) Droga zajmuje około 30 minut, może nawet mniej. Wysiadamy przy brzegu z łódkami i postanawiamy wynająć jedną, aby dostać się na środek jeziora i z tego miejsca podziwiać zachód. Ustalamy z Malcolmem, że Fil i Kevin będą negocjować, my tylko wsiadamy. Podchodzą i pytają pierwszego łódkowego o cenę, a dowiadują się, że nie ma dziś już łódek. Przy brzegu cumuje ok. 20 łódek, a nam mówią, że nie ma łódek! Kevin pyta po kolei każdego łódkowego, ale wszyscy mówią, że nie ma… Może to kwesta ceny? Kevin sam podbija cenę, w końcu słońce zaczęło już powoli schodzić, a mu stoimy przy brzegu i możemy sobie obserwować błocko! Niestety podbijanie ceny też nie przynosi rezultatu, pocieszamy się, że nie jesteśmy jedynymi osobami bez łódki. Idziemy zatem na błotny cypel koło mostu, na którym zaczęli się już gromadzić ludzie, może przynajmniej tam wywalczymy dobre miejsce widokowe. Po chwili odwracamy się i patrzymy jak do łódek na brzegu wsiadają turyści (Niemcy!!!). W łódce jest miejsce na 6 osób, a oni wchodzą po dwie i odpływają na środek jeziora z kieliszkiem szampana. Fil próbował nawet poprosić, aby może dwie osoby siadły razem ale niestety nic z tego. Kevin podsumowuje całą sytuację „BLOODY GERMANS!”
Stoję zatem na cyplu z Kevin i Malcolmem, narzekamy sobie na Niemców, razem z jedną miłą Niemką, która ma podobne zdanie nt. wykorzystania łódek przez jej rodaków. Fil gdzieś zniknął i już nawet zaczęłam się martwić, a tu naglę patrzę…. W naszym kierunku płynie łódka, a na pierwszej ławce siedzi Fil !!! Udało się !!! Zdobył łódkę !!! Szybko wskakujemy do środka i całą czwórką płyniemy na środek. Zachód słońca jest fantastyczny ! Mnie natomiast bardzo nurtuje jak Filowi udało się zdobyć łódkę… Otóż, zauważył jak jedna łódka wracała do brzegu, ponieważ nawiązał wcześniej przyjacielskie stosunki z dziewczyną, która sprzedawała wisiorki, pomogła mu z językiem birmańskim i dostał pierwszy łódkę. Na brzegu stało jeszcze mnóstwo osób, które też miały ochotę na ową łódeczkę. Po zakończeniu rejsu kupujemy jeden wisiorek od dziewczyny, która pomogła nam w trudnej sytuacji :)
W drodze powrotnej nasza taksówka zatrzymuje się z piskiem opon, przed naszym samochodem sunie wielki wąż ! W życiu nie widziałam takiego wielkiego węża na żywo, Fil chce zrobić zdjęcie ale nas kierowca mówi, żeby nie wychodził, bo to groźny wąż.
Wieczór kończymy w Min Min – chińskiej restauracji, w której byliśmy wczoraj. Ja rekomenduję kaczkę z miodem i lemonką, Fil odradza koźlinę, wczoraj była bez smaku. W końcu wszyscy decydujemy się na kaczkę i jesteśmy zadowoleni. Ryż i kaczkę Chińczycy potrafią dobrze podać. Odnośnie ryżu podawanego przez Birmańczyków, to pozostawia wiele do życzenia, jest dość sypki i naprawdę trudno go zejść pałeczkami, może gdyby podawali go w miseczkach, jedzenie nie sprawiałoby tyle kłopotu.
Wszyscy stwierdzamy, że to był bardzo udany dzień. Kevin (oryginalnie Szkot) podkreśla, że nawet udało się zaoszczędzić na taksówce ;) Jutro leci z Malcolmem do Tajlandii, my zostajemy jeszcze jeden dzień i ruszamy w drogę powrotną do BKK.
Amaraputa most U Bein
Mandalay Hill
Amaraputa most U Bein
Kochanie przynieś worek ryżu ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz