09.12.2010 - Tajlandia, Bangkok

0

Dziś mogę sobie zaśpiewać: „To już ostatni dzień na kolonii, szybko minęły te trzy tygodnie”. Bardzo szybko, dopiero siedziałam w samolocie do Kijowa, dopiero lądowałam w Hanoi… Wszystko było przede mną. Teraz wszystko jest już za mną, nie lubię tego stanu.

Dziś ostatni dzień w Bangkoku. Ponieważ odnalazłam pieniądze z zeszłego roku (!) postanawiamy wybrać się do Oceanarium – największe w południowej Azji, a przynajmniej tak się reklamuje. Miałam zaliczyć Oceanarium w zeszłym roku ale żal mi było pieniędzy, w tym roku znalazły się pieniądze z zeszłego :) Łapiemy taksówkę i po 30 minutach jesteśmy na miejscu. Wybieramy bilet z atrakcjami i wchodzimy w podwodny świat. Ryb i podwodnych stworzeń jest mnóstwo. Bardzo podoba mi się część pt. „How to survive?” – ryby jak kamienie, ryby jadowite, ryby hemafrodyty, skorupiaki, ryby przeźroczyste, ryby co gryzą… W trakcie zaliczamy zwiedzanie Oceanarium od zaplecza (widzę, największa płaszczke w swoim życiu), oglądamy rekiny i pływamy łodzią ze szklanym dnem (nic ciekawego). Później idziemy do lasu tropikalnego, kolejne ryby, dostajemy colę i popcorn i zasiadamy przed akwarium z pingwinami. Pingwiny są małe, może z 50 cm, skaczą do wody, pływają i są urocze :) Długo zabawiamy z pingwinami… Potem udajemy się w stronę „Happy fish, happy feet” – czyli na peeling stóp rybkami morskimi. Wsadzam nogi do okrągłego „jacuzzi”, w środku pływają małe rybki, które ścierają, zjadają martwy naskórek, generalnie uczucie jakby ktoś mnie łaskotał piórkiem po nodze. Super! W tle wielkie akwarium z rekinami i ławicami – baaaardzo przyjemny moment. Przed nami jeszcze podwodny tunel z rekinami – na szczęście rekiny przypływają dosyć często do szyby i udaje się zrobić zdjęcie. Ostatnią atrakcją jest kino 4D, zasiadamy na metalowych fotelach i zastanawiamy się co ciekawego będzie… Zaczyna się film (o dwóch takich, co chcieli ukraść skarb z muzeum), jeden z głównych bohaterów wskakuje do wentylacji… a my za nim! Fotele się ruszają! Z każdej strony dmucha powietrzem, po nogach łaskoczą rurki, od przodu leci para, a tyłek łaskocze :) Wrażenie niesamowite, super! Niestety to juz ostatnia atrakcja w Oceanarium. Generalnie warto było pójść, choć byłam już w większym.

Popołudnie spędzamy na zakupach, sattayach, włócząc się po Khao San Rd. Jeszcze tylko ostatnie pakowanie, ostatni prysznic, krótki sen i w drogę.

08.12.2010 - Tajlandia, Bangkok

0

Ranne, szybkie śniadanie i podróż na lotnisko w Ho Chi Minh City. Potem krótki lot do Bangkoku, urząd imigracyjny kontrola wiz i znowu jesteśmy w przyjaznym królestwie Tajlandii – krainie uśmiechu. Idziemy bezpośrednio do schuttle busa lecz gdy widzimy brak autobusu i brak oczekujących dociera do nas, że autobus musiał właśnie odjechać. Nauczeni doświadczeniem nie wierzymy że następny będzie w przeciągu pół godziny - jak zapewnia nas sprzedawca biletów. Pół azjatyckiej godziny może znaczyć od 30 do 100minut – nie damy się skusić.

Postanawiamy sprawdzić nowość w Bangkoku czyli City RailLink… połączenie otwarte bodajże 23 września tego roku - czyli szybką kolejkę łączącą lotnisko z centrum. Koszt biletów 30Baht na dwie osoby (ok. 3 złotych) czas podróży 30 minut. To tylko pokazuje, że nawet w dalekiej Azji można zbudować wygodne połączenie z centrum. U nas mimo lotniska w centrum miasta nie ma nic, nie licząc złodziejskiej linii 175. Dlatego turyści używają taksówek. Ostatnio jeden z zagranicznych gości przyjeżdżający robić biznes w Polsce, po przyjeździe do siedziby firmy w centrum zapytał „ To ile wy macie tych dużych rzek Warszawie?”

Bangkok i cała Banghalamphoo stoi gdzie stała… niepowtarzalny klimat Khao San Road nadal utrzymuje powiew dzikości i wolności w sercach najdziwniejszych oryginałów z całego świata. Chyba zaczynamy rozumieć dlaczego Bangkok uważany jest za mekkę backapackersów.. . Choć ze smutkiem musimy przyznać że Piwo podrożało. Na szczęście Pad Thai na ulicy smakuje tak samo - najlepiej na świecie . Fil uwielbia curry i co trochę ma curry time i wszędzie gdzie może zamawia curry (by potem oczywiście krytykować). Dzisiaj już na lotnisku mruczał sobie wesoło że czeka go znowu GreenCurry w GreenHousie i nie zawiódł się. Dostał takie jak lubi, gorące, ostre curry, które tym różni się od curry spotykanych w Polsce, że oprócz ostrości usta ma jeszcze smak słodki, kokosowy, mięsny, warzywny… Istna magia smaków. Azjatyckie dania w kupowane w Polsce są tylko ostre. Natomiast dania kupowane w Azji są ostre i mają fajerwerki smaków.(Pad Thai jest oferowany w Polse nawet w Sheratonie ale nie ma w nim ani jednej nutki tajlandzkiego smaku z Kaho San Rd)

Musimy się pochwalić że staliśmy się częścią tego miasta. Nasze zdjęcie w garniturach szytych na miarę dumnie prezentuje sprzedawca i zachęca do czytania przylepionego na ścianie naszego peanu pochwalnego po Polsku nt. jego pracy. Ileż było śmiechu i radości gdy nas poznał i pokazywał nam kolejne zdobycze oraz pytał czy tym razem też u niego coś zamówimy i gdyby tylko czas pozwolił to znów coś byśmy uszyli…

Aha i widzieliśmy dziś jeszcze Wielką Huśtawkę oraz buszowaliśmy po chińskim targu. Na targu uliczki są szerokości jednego człowieka, a każdej strony wybucha fontanna towaru od materiałów, koszulek, majtek, spinek, kokardek, notesów, butów, klipsów, pereł po truskawki :)

Kocham Bangkok.

07.12.2010 Wietnam, HCMC - MEKONG DELTA

1

pisane w zastępstwie

dzisiaj udaliśmy się na zwiedzanie delty rzeki MEKONG ... najważniejszej rzeki w tej części Świata
Rzeka Mekong ma ~4300 km z czego tylko troche ponad 200 w Wietnamie, a wcześniej w swoim biegu płynie przez Chiny, Birme, Laos, Tajlandie oraz Kambodże i wpada do Pacyfiku w Wietnamie tworząc ogromną delte i ta delta nazywana jest spichlerzem Azji, jest ogromnym producentem ryżu oraz owoców i warzyw...

będąc w delcie mieliśmy okazje spróbować oryginalną Mekong Whisky czyli żywą kobrę zalaną spirytusem z ziołami

widzieć walki kogutów

oraz spływać typowymi łódkami wieśniaczymi po kanałach delty

06.12.2010 Wietnam, Ho Chi Minh City (Saigon)

0

pisane w zastępstwie.

dojechaliśmy wieczorem i cały dzień zwiedzaliśmy miasto, chcieliśmy poczuć je i troszkę poznać
Ho Chi Minh City dawniej oraz nadal nieoficjalnie nazywane Saigonem to miasto w którym można sie nauczyć ciężaru powietrza... powietrze jest tak gorące i wilgotne że obciąża skóre oraz przytłacza drogi oddechowe
ulice są typowo azjatyckie pełne street fooda oraz tak zwanej własnej inicjatywy biznesowej, pełne wszelkiego rodzaju "markowych" produktów zaczynając od najdroższych zegarków PATEK PHILIPE i ROLEX'ów, mniej popularnych jak IWC czy CONSTANTIN BOUCHERON poprzez tańsze OMEGI i TAG HAUERY do całkiem popularnych CASIO'ów i podobnie rzecz ma się z ubraniami, perfumami oraz wszystkim o czym można pomyśleć... niestety prawdą jest też wszędzie powtarzane tutaj zdanie "you will get what you paid for" - jakość zależy od ceny i tak te tańsze podróbki rozpadają się już podczas oglądania te droższe są na tyle drogie że nie zawsze atrakcyjne...

w każdym razie zgodnie ustaliliśmy, że lubimy Saigon i wspólnie podziwiamy Wietnamskich elektryków



wieczorem byliśmy świadkami niezywkłego wydarzenia.
w ciągu dnia zwiedzaliśmy targ - typowy dla tej części świata targ - zadaszony budynek pełny maleńkich sklepików z sklepikarkami namawiającymi do zakupu wszystkiego co oferują po "wyjątkowo korzystnych cenach"
wyczytaliśmy że wieczorem jest tam też "night market" i ok 17 wyszlismy zobaczyć wersje night...
ku naszemu osłupieniu budynek był zamykany. O 17:30 zamknięto okoliczne ulice i z każdej bramy, z każdej dziury, zewsząd pojawiły się tłumy objuczonych Wietnamczyków i każdy z nich coś dźwigął i każdy z nich coś taszczył i każdy miał swoją role w wspólnym dziele budowy bo to co widzieliśmy to "powstawanie miasteczka" targowego na ulicy, w przeciągu 30 minut 5 okolicznych ulic zostało zabudowanych namiotami, budkami i obłożone szczelnie towarem który oczywiście powinniśmy po "super okazyjnych cenach" kupić.
Jednak obraz budowy, gdzie każdy miał swoją role, każdy uwijał się jak mróweczka wykonując swoje zadania powinien być obowiązkowym kursem dla wszystkich nas "zaawansowanych technologicznie i organizacyjne" europejczyków jak szybko i wydajnie można pracować, jak razem powstaje wspólne dzieło, jak wszystko jest zaplanowane, nie ma miejsca na przypadek i działanie samodzielne...
Oni budowali wspólnie ich indywidualne sklepiki, ale jako że ściany były wspólne oraz konstrukcja mocno przenośna wymagało to wspólnego trudu i procesu budowy

coś niesamowitego

05.12.2010 - Wietnam, Mui Ne

0

Mui Ne - Sajgon

Dziś obudził nasz deszcz. Dochodzi 7 rano, powoli przestaje padać, pewnie znów będzie gorąco. Popołudniu wyruszamy w drogę do Sajgonu (250 km).

Teraz czas na obfite śniadanie...

Z plażowania w ulewę nici, wyjątkowo leje. Pakujemy się i oglądamy film "Sweet November" taka sobie komedyjka romantyczna, w połowie filmu przestaje padać, płacimy za pokój i idziemy na ostatni spacer. Autobus ma przyjechać o 13 więc mamy dwie godziny. Idziemy na ostatnie zimne piwo i krewetki do Lam Tonga... O 13 jesteśmy w miejscu odjazdu autobusu z nami grupka backpackersów, pytamy o której będzie autobus, będzie za 10 minut... Kiedy każą nam czekać w restauracji jest już jasne, że to będzie azjatyckie 10 minut. 15, 20, 30, 1h, 1h 20 min... Jeeeest pojawia się autobus ale zanim odjedziemy, Ci co są już autobusie muszą zjeść lunch, więc czekamy kolejne 20 minut. Tak się robi biznes w Azji - autobus się nie śpieszy więc restauracja się kręci.

W autobusach typu soft sleeper kluczowe jest miejsce. Najważniejsze to nie leżeć na dostawce w przejściu. Dostawki (pomijając fakt, że nie są bezpieczne - przy hamowaniu leci się do przodu jak worek ziemniaków) są strasznie ciasne i generalnie śpi się z kimś "ciało do ciała, usta do ust". Jak tylko zaczynają wpuszczać do środka, zajmuje dwa miejsca blisko przodu, na 2 piętrze. Na pierwszym miejscu kokosi się Angielka ale jej szczęście nie trwa długo, wpada Wietnamczyk i mówi, że z pierwszych miejsc wynocha na dostawki, bo pierwsze są już zarezerwowane. Fil leży na pierwszym środkowym ale jest dwa razy większy od Wietnamczyka więc zerka tylko na niego i mówi, że to jest jego miejsce i tu będzie leżał. Wietnamczyk przegania Angielkę. Ruszamy...

Po chwili jazdy zwalniamy i Wietnamczyki zaczynają coś kombinować. Fil zerka do kierowcy i widzi, że na na desce rozdzielczej pali się mnóstwo czerwonych lampek. Generalnie wszystko co możliwe pali się na czerwono. Przyspieszamy, zwalniamy, przyspieszamy, zwalniamy i trochę lampek gaśnie. Prędkościomierz oczywiście nie działa. Jedziemy. Kierowca ma fantazje, to się czuje od pierwszego momentu. Wyprzedza na pierwszym zakręcie i... rzuca nas wszystkich do przodu. Chyba zdaje sobie sprawę, że przegiął. Fil zapina pas, mój niestety nie działa. Nie ma mowy o spaniu. Dalej jest już spokojnie. Przed Sajgonem pomykamy na długiej, prostej. Ile jedziemy nie wiem bo przecież prędkościomierz nie działa ;) A tu nagle...

"Jechał sobie powiem szczerze, Wietnamczyk w bus sleeperze
Mijał lasy, czarne chmury, jechał szybko było z góry
Za zakrętem stali, autobus mu zabrali
Chłopcy już się cieszą, backpackersi idą pieszo"

Tak, tak w Wietnamie też jest policja. Zatrzymują, robią przegląd tzn. przegląd ogranicza się do sprawdzenia czy działa klakson (to najważniejsze w Wietnamie) i wlepiają mandat za przekroczenie prędkości. Wietnamczyki klną, a przynajmniej tak mi się wydaje. Zwalniamy tempo jazdy, zresztą zaczyna się Sajgon.

Wysiadamy - uwaga - dokładnie w tym miejscu w którym chcieliśmy! Pierwszy raz w Azji, wiemy dokładnie gdzie wysiadamy :) Jest 19, plecaki na plecy i idziemy szukać noclegu. Sajgon pod tym względem jest jeszcze lepszy nić BKK, ma swoją dzielnicę backpackerską :) Drzwi w drzwi pokoje do wynajęcia, pierwszy nawet niezły ale ciut drogi, drugi, trzeci, czwarty też, kolejny śmierdzi grzybem ale tani, idziemy dalej, w końcu jest pokój za 10 dolarów ale recepcja wygląda tak, że nie zostawiłabym tam kota na przechowanie. Kolejne dwa pełne, w końcu znajdujemy miłą dziuplę w "Chi Cafe". Jest ciepła woda i łazienka, pościel wygląda na świeżą, nie śmierdzi, jest wiatrak i nawet klima, bierzemy.

Biorę gorący prysznic. Fil w tym czasie odkrywa, że w naszym pokoju są dwie dziury w ścianie - tak jakby ktoś zapomniał zamontować wiatraka. Przez dziury wlatują moskity. Idzie więc na recepcję wytłumaczyć pani, że trzeba czymś owe dziury zalepić. Podobno nie było łatwo ale w końcu przyprowadza dziewczynę na górę. Szczęśliwy wraca w taśmą, dwoma kartkami i krzesłem :)

Idziemy coś zjeść. Już widać, że Sajgon to szalone miasto w którym można się zakochać od pierwszego spojrzenia. Jestem zmęczona po całym dniu drogi, a tu na każdym kroku ktoś mnie zaczepia - visit my shop, see menu, just look, come to my shop please, best menu, just visit us, cheap cheap, just see... Do tego muzyka łomocząca z każdego zakamarka - reagge, rock, wietnamski pop... I jeszcze klaksony - pi, pi, pi, pi!!!! Wszystko to robi mieszankę wybuchową. Po godzinie byliśmy w naszej cichej dziupli.

Na dobranoc postanowiłam dokończyć film "Sweet november" w końcu to lekka komedia romantyczna dobra na zakończenie dnia. Skończyliśmy rano oglądać komedię, a druga połowa to był dramat. On ja kocha, ona umiera, on rzuca dla niej wszystko, ona prosi żeby odszedł, żeby zachował tylko wspomnienia. I co? I oczywiście przepłakałam ostatnie 30 minut filmu. Taka to romantyczna komedia była.

04.12.2010 - Wietnam, Mui Ne

0

Plażowanie. Jemy europejskie śniadanie i wyruszamy na plażę. Z nieba leje się żar, leżymy na leżakach, patrzymy na wodę. Prowadzimy rozmowę:
Ja: Jaka wielka fala, widziałeś?
Fil: Yhy…
Po dwóch minutach.
Fil: Idzie kolejna duża…
Ja: No…

Poza tym zastanawiamy się czy to już czas na zimne piwo, czy jeszcze nie. Okazuje się, że już. Do piwa jemy krewetki w czosnku i imbirze. Dzień leniwie mija. Po piwie kładziemy się n piasku i robimy nic, a dokładnie zajmujemy się komentowaniem rzeczywistości:
Patrz facet cały w tatuażach!
O, a widzisz tego śmiesznego psa?
Naprawdę duże fale…
Tych ludzi już gdzieś widzieliśmy?
Patrz jaki fajny surfer! (to już moje słowa ;)
Widzisz jak wysoko leci na kite'cie?

Tak upłynęły kolejne 4 godziny, po niech czas na szybki prysznic i wieczorną porcje krewetek. Wietnam to kraj w którym krewetki są tańsza od kurczaka więc korzystamy. Kolację jemy obok stolika pt. „Ostatnia Wieczerza”, zasiada tam 12 osób. Nad wszystkim czuwa Talib (chudy facet w dłuuugą brodą), obok siedzi kobieta Jaskiniowiec (z długim dredami i kościami w uszach), jest jeszcze Maryja, John Lennon, kobieta Wampir, Muzyk, japoński Surfer… i wszyscy jakoś się dogadują.

Łosiu, jak wrócimy to zaśpiewamy z Tobą, Twoja ulubiona piosenkę:
Już nie ma dzikich plaż,
Na których zbierałam bursztyny,
Gdy z psem do ciebie szłam
A mewy ósemki kreśliły, kreśliły
Już nie ma dzikich plaż
I gwarnej kafejki przy molo
Nie jedna znikła twarz
I wielu przegrało swą młodość, swą młodość





03.12.2010 - Wietnam, Mui Ne

0

Plażujemy. To naprawdę dziwne uczucie siedzieć pod palmą, popijać zimne piwo, patrzeć na fale i słuchać Santa Claus Is Coming To Town :) Tak Wietnam przygotowuje święta dla europejskich turystów.

Wieczorem Fil zaspokoił swoja potrzebę zjedzenia ogromnego homara.

ps. Backpackerski tip na dziś: Zanim ubierzesz majtki, sprawdź czy nie śpi w nich wąż.

02.12.2010 – Wietnam, Mui Ne

0

22 godziny jazdy, padamy ze zmęczenia. Wysiadamy w Mui Ne i zaczynamy szukać noclegu, sytuacja nie wygląda tak różowo, fajne hotele, bungalow’y są bardzo drogie, a tańsze guesthousy zajęte. Wleczemy się głodni przez cale Mui Ne, jeden pokój przy barze (co zwiastuje głośną noc), kolejny co wygląda jak sala szpitalna (brrr), lokujemy się dopiero w trzecim. Jest przez ulicę z ładną plażą, ma ciepła wodę i okno – bierzemy. Po szybkim jedzeniu, bierzemy prysznic i udajemy się na plażę. Nasza część jest śliczna, czysty piasek, zero śmieci… Ale wystarczy pójść pół kilometra dalej aby zobaczyć, że Wietnamczycy potrafią sami zepsuć, to co maja najcenniejszego – wyrzucają na plażę miliony śmieci, śmieci, śmieci…

Znajdujemy street food z czystym kawałkiem plaży, nie będę popierała śmiecenia, nawet za niższą cenę jedzenia. Wybieramy 3 ogromne krewetki z grilla, pychotka! Później znajdujemy fajny bar na plaży blisko naszego miejsca zamieszkania, bierzemy butelkę wina krewetki i smażoną ośmiornice z pieczywem czosnkowym całość 7,5 US dolara. Leniwie sączymy wino i podjadamy smakołyki.

Jutro czas na plażowanie...






01.12.2010 – Wietnam, Hoi An

1

Dzień zaczynamy późno, śniadaniem w Cargo Cafe. Później trochę szwędania po mieście, wylogowanie się z pokoju i znowu szwędanie. Zaczęło kropić, wchodzimy do pierwszej knajpki – Green Mango, rozkładam się na wielkim łóżku i wyglądam przez okno, Fil studiuje kartę, ja leniwie przeglądam drinki. Po chwili wychodzimy, knajpa nie jest w naszym przedziale cenowym, jaki żal opuścić wielki wygodne łoże… Przychodzimy dwa domki dalej i trafiamy do słynnej 96 Cafe, nie ma nikogo rozkładamy się wygodnie, przy środkowym stoliku i zamawiamy White Rose oraz Cao Lai, cokolwiek to znaczy i będzie. Okazuje się całkiem niezłe. Sączymy leniwie piwo, przestaje padać, robi się gorąco, wyruszamy na targ warzywny.

Na targu warzywnym, jak sama nazwa wskazuje, idę do kosmetyczki, jeszcze nikt, nigdy w życiu nie wyrównywał mi brwi nitką dentystyczną (!), niezapomniane uczucie, do tego boski masaż stóp… Masaż małymi, wietnamskimi rączkami i tiger balmem, czuję, że mogę latać. Szkoda, że nie mogę tak codziennie.

Robimy zakupy i idziemy na lunch. Fil zjada grilowaną rybę w liściach banana, ja ryż z krewetkami, do tego chłodny Tiger Beer świat nabiera innych kolorów. Zbieramy się pakować, przed nami długa droga do Mui Ne.

Czekamy na naszego bus soft sleepera, jak zwykle wsiadamy na końcu, w związku z czym najlepsze miejscówki są już zajęte. Trafiamy na wieloosobowe łoże na końcu autobusu, razem z nami zasiada Amerykanin (jak na Amerykanina słusznych rozmiarów) oraz Anglik, w nocy wciśnie się jeszcze Wietamczyk. Fil prowadzi z Amerykaninem bardzo ciekawą dyskusję – Amerykanin z Chicago z polskimi korzeniami dwa pokolenia wstecz był na wystawie poświęconej polskiej husarii, Fil tłumaczy nowemu znajomemu co to husaria i dlaczego zwyciężyliśmy, Amerykanin natomiast przedstawia nową teorie dlaczego byliśmy niepokonani w XVII w… Otóż Mongołowie używali lasso, a skrzydła husarii powodowały, że lasso nie dało się zaczepić i zrzucić jeźdźca z siodła i dlatego wygrywaliśmy. Fil tłumaczy, że lasso to wynalazek amerykański, raczej nie miał zastosowania przy husarii, ale Amerykanin jest nieugięty. Wierzy w potęgę lasso. Ciekawe są rozmowy przed snem w nocnym autobusie… Naprawdę ciekawe.



Śniadanie w Cargo Cafe

96 Cafe

Dla Wietnamczyków 25 stopni to prawdziwa zima, poniżej pies w wersji zimowej :)

Salon kosmetyczny i masażu w jednym :)