Budzi mnie pianie koguta. Zerkam na zegarek, jest 6:30. Nie wstaję. Budzę się dopiero przed 9. Dziś ma od południa padać, więc lepiej szybko pojechać na zwiedzanie. Fil zamawia na śniadanie dyniowe curry z ryżem, ja pozostaje przy sadzonych jajkach na tostach. Okazuje się, że mieszkamy zaraz obok wejścia do Historycznego Parku Sukhotai. Kupujemy bilet i rozpoczynamy wędrówkę po świątyniach: Wat Mahathat, Wat Si Sawai, Wat Tra Phang Ngoen, Wat Sa Si, Ta Pha Daeng Shrine, Wat Sorasak, Wat Tra Phang So i King Monument. Wymieniłam tylko te większe i ważniejsze, bo po drodze wstępujemy do całej masy pomniejszych świątyń, mijamy pomniki i inne ruiny starej, tajskiej stolicy. Park jest fantastyczny, dla nas to taki mini-mini Angkor War, pięknie utrzymany, dobrze oznakowany, bardzo ciekawy. Pogoda jest idealna, gorąco, czasem zawieje monsunowy wiatr, a co najważniejsze nie pada :-) Kilka razy pogoda robi podchody do rzęsistej ulewy ale ostatecznie poza minutową mżawką nie ma opadów. Koło południa wychodzi słonce i robi się bardzo gorąco. Obchodzimy całą centralną część parku i decydujemy, że na jutro zostawiamy pozostałe dwie części. Świątynie w nadmiarze nie są strawne. Myślimy aby zostać w Sukhotai na dłużej, jest zdecydowanie taniej niż w Bangkoku, mnóstwo pysznego, taniego jedzenia, świetny hostel za grosze, czego chcieć więcej? Teraz czas na popołudniowy odpoczynek i lunch. Wieczorem idziemy na miasto i… znów do parku, gdyż jak się dowiedzieliśmy bilet jest dzienny, a nie jednowejściowy.
PS. Fil zwrócił mi uwagę, że nie relacjonuje zbyt dobrze. Po pierwsze jechaliśmy wczoraj najtańszym, rządowym autobusem. Ominęliśmy 3 okienka, gdzie chcieli nam sprzedać droższy bilet, argumenty były różne, poczynając od standardowej pierwszej klasy, rozkładanych siedzeń po możliwość zrobienia siku w autobusie. Przekonałby nas tylko ostatni argument - gdybyśmy akurat byli podtruci, ale ostre curry wybiło w żołądkach wszystko. Autobus rządowy też miał rozkładane siedzenia i niczym nie różnił się od autobusu pierwszej klasy – poza ceną oczywiście i brakiem kibla (co jest duża zaletą, bo nie śmierdziało).
Po drugie nie opisałam wczorajszych zakupów słodyczy. W trakcie drogi do Sukhotai naszło mnie na coś słodkiego, autobus się zatrzymał i postanowiłam kupić galaretki na patyki obtoczone cukrem. Pięć kulek nabitych na kijek, kijków w woreczku 5, w sumie trzy kolory. Wyjmuje pierwszy kijek i pakuje kulkę do buzi, sekundę później pakuję drugą… Po chwili sztywnieje mi język. Kulki są piekielnie ostre!!! Wypijam butelkę wody. Przechodzi mi ochota na słodkie. Fil w tym czasie zajada suszone, świniowe mięso.
Bociek suszy skrzydła
Old City Guesthouse - tu śpimy