Jedziemy na północ do Sukhotai. Jak mi się nie chce wstawać. O dach bije monsunowy deszcz, aż strach wyjrzeć przez okno (he mamy takie okno, że nic przez nie nie widać ;) Wlokę się pod prysznic, a później na śniadanie. Wieje przyjemny monsunowy wiatr, zjadam dwa sadzone jaja, dwa tosty + bekon i wraca mi ochota na życie :) Szukamy w deszczu taksówki i udajemy się na północny dworzec autobusowy. Po doświadczeniach chińskich, kupno biletu to bułka z masłem (i szynką ;). Szukamy peronu nr 2, mamy do sprawdzenia 130 ;) Dwie minuty, zero napięcia i jesteśmy we właściwym miejscu. Emocje pojawią się jak na ławce obok siada facet z kogutem, nie będę siedziała w autobusie koło koguta! Ogarnia mnie lęk, który ustępuje w chwili odjazdu, gość z kogutem został na dworcu. Monsun trwa w najlepsze, ale mi to nie przeszkadza, przede mną 7 godzin jazdy więc może lać, ile wlezie.
Po trzech przystankach jesteśmy w Sukhotai. Wysiadamy i dopada nas mafia taksówkarska, a właściwie mafia songthaew. Songthaew to taki a'la pick up z ławkami w miejscu paki. Zamiast dogadywać się z kierowcą, podążamy w kierunku informacji - trzeba najpierw wiedzieć jak wrócić do BKK. Kiedy mamy już spisane wszystkie informacje rozglądam się za taksówką. Nie jesteśmy jedyni, pojazdu szuka również chłopak w okularach. Naszą trójkę przechwytuje mafijny i ciągnie do swojego pojazdu. Jednak Fil kątem oka widzi odjeżdżającą, NIEPEŁNĄ inną songathaew! Wskakuje na pakę w trakcie jazdy, robi zamieszanie, pośpiesznie wypytuje czy jadą w tym kierunku co potrzeba (tak, jadą do Old Town) i każe nam wsiadać! Przez głowę przechodzi mi wspomnienie z Kambodży, kiedy pomysłowość i oszczędność Fila została ukarana uwiezieniem na dworcu (!) i brawurowa ucieczką. Tym razem jest inaczej, wskakuje z chłopakiem w okularach i... jedziemy. Po kilometrze, kierowca zatrzymuje się i idzie ku nam z niezbyt szczęśliwą miną. Myślę, kurde (to łagodne określenie) pewnie chce nas wywalić, nie uśmiecha mi się iść w monsunowym powietrzu z plecakiem. Na szczęście przychodzi negocjować. Fil negocjuje już za całą grupę (nie wiem czy cała grupa jest szczęśliwa ;) i udaje mu się wytargować niezłą cenę :) Cało i zdrowo docieramy do Old City Guesthouse.
Zamiast mieszkać w New Sukhotai (tam gdzie mieszka większość) wybieramy Old Sukhotai, miejsce blisko ruin. Idziemy na kolację, jemy po dwa dania, kupujemy colę, przepijamy białym żubrem i udajemy się spać.
Jutro ciężki dzień - zwiedzanie.
"Szaszuka" czyli tajsko-indyjska jajecznica
"Drzewo ofiarne" na jednym z dworców można kupić przchylność bóstw
Old City Guesthouse
Sukhotai - mądrości
Odcisk stopy Buddy
Sukhotai wieczorem
Pad Thai with beef - to co proste najlepsze
Red curry - kokosowo ostre
Sałatka z papają i krewetkami - piekielnie ostra
...a tu były kanapki z krewetkami ;)