Wracamy do BKK. Wstajemy o 6 rano, łapiemy songthaew, jedziemy na dworzec i kupujemy bilety. Autobusy do BKK odjeżdżają rano prawie co 15 minut. Na dworcu znajdują się okienka sprzedaży biletów dla każdej godziny – dla każdej godziny osobno (!) To się nazywa tworzenie nowych miejsc pracy :-) Nie można się pomylić, można za to zgubić paszport. Na szczęście nas nie dotyczy ta historia. Afera paszportowa trwa bez naszego udziału. Ledwo wyruszamy z miasta kierowca włącza muzykę. Rockowy zespół zawodzi po tajsku, ledwo da się tego słuchać… Kiedy kończą występ, pojawia się tajski kabaret, a po nim karaoke. Nie wiem co gorsze. Łączę się w bólu ze wszystkimi więźniami Guantanamo, którzy byli torturowani muzyką! Cały autobus albo śpiewa albo rechocze, a ja nic nie rozumiem i ani nie śpiewam ani nie rechocze. Droga trwa 8 godzin, wbiegam z autobusu jak pierwsza. Jaki miły jest szum dworca i ulicy.
Jedziemy na Khao San RD, bierzemy pokój w Green House. Moim zdaniem w Green House mają jedną z lepszych kuchni. Nie dość, że wygląda, to jeszcze smakuje. Siedząc przy stoliku Fil od niechcenia pyta kelnera, gdzie by tu można było naprawić komputer, ew. kupić części i czy targ złodziei jest jeszcze czynny o tej porze? Kelner chwilę myśli, pyta drugiego. Finalnie wysyłają nas do Pantip Plaza.
Pantip Plaza to miejsce dla dużych i małych chłopców. To męski raj. 4 ogromne piętra z elektroniką – komputery, tablety, aparaty fotograficzne, części, dodatki… Fajne są myszki do komputera w postaci odrzutowców! Najpierw próbujemy kompa naprawić, niestety magik potwierdza diagnozę. Śmierć kliniczna – operacja nie gwarantuje, że pacjent się obudzi. Szukamy zatem chętnych pobrać organy, niestety to nie takie łatwe. Biegamy po piętrach i dopiero na samym końcu, w budce prowadzonej przez tajo-malezyjczyka, udaje nam się opchnąć towar. Po kompie został tylko dysk, w gustownym czarnym pudełku. Fil jest w żałobie.
Wychodzimy w elektronicznego zagłębia i chodzimy po centrum BKK. Zastanawia nas jak wielu białych jest na ulicach. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, że tylu takich ludzi tu mieszka. Podejrzewamy, że duża część to expaci.
Koło 20 łapiemy taksówkę i jedziemy na Patpong, Nigdy jeszcze tu nie byliśmy, a ciekawi jesteśmy jak wygląda dzielnica czerwonych latarni. Niestety Fil tak gada z taksówkarzem, że ten zamiast na ogniste tańce, wywozi nas na ogniste tajskie jedzenie. Zanim znajdziemy targ i odpowiednią część dzielnicy przejdziemy jakieś 4 km po dziwnych zaułkach… Kiedy docieramy na miejsce ja mam już serdecznie dość i marzę o prysznicu. Postanawiamy tu wróci przy najbliższej okazji. Swoją drogą, ciekawe ile lat mają dziewczynki stojące przy rurkach?