Google jest prawie wyrocznią jeśli chodzi o odpowiedzi na różne pytania. W Google sprawdzam m.in. adresy, ceny, informacje podróżnicze oraz pogodę. Dziś oficjalnie ogłaszam, że w sprawie prognozy pogody informacje z Googla mają się nijak do rzeczywistości. Przed wyjazdem na mapach Googla w rejonie Tajlandii były chmury, deszcz dzień w dzień, codziennie wieczorem burze… Generalnie monsun na 102! A jak jest? Gorąco, słonecznie, sucho. Po monsunie ani śladu. Nie żebym narzekała, ale wolałabym się słonecznie nastawić, np. zamiast wysmarować się filtrem 20, oblepiłabym się 50-tką. Wtedy nie wyglądałabym jak raczek. Jak widać prawie robi dużą różnicę.
Dzisiejszy dzień zaczął się naprawdę kiepsko. Wstałam aby napisać maila, włączam komputer i nic... Budzę Fila i mówię, że coś długo to się uruchamia. Niestety komputer nie daje znaku życia. Czuję, że finał będzie jak w Pulp Fiction - Zed's dead baby, Zed's dead. Idziemy na śniadanie, Filowi humor nie dopisuje. Niedaleko śniadania, jest punkt naprawy z serwisem komórek, idziemy zapytać czy potrafią coś zrobić z komputerem. Nie potrafią ale wskazują drogę do easy IT shop. Za ladą Tajka w 8 miesiącu ciąży – na komputerach kompletnie się nie zna ale… ma na zapleczu męża, który się zna. Niestety podjęte próby tylko utwierdzają nas w przekonaniu, że komputer umarł. Spróbujemy jeszcze raz w BKK. Tym czasem przenoszę się z pisaniem bloga do notesu podróżniczego.
Dziś pożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy do dwóch pozostałych stref. Jazda na rowerze podobnym do składaka przypomniała mi dzieciństwo. Gosia miała rower Flaming, Aśka BMX, a ja Wigry :-) Rozwiana grzywa, uśmiech na twarzy i nowe nieznane przed nami… Najpierw odwiedzamy WAT PHRAPHAI – nic ciekawego. Zastanawiamy się w czyim domu znajdują się ułamane głowy buddy. Jestem przekonana, że to miejsce rozkradziono tak samo jak Angkor. Potem jedziemy do WAT SI CHUM – to miejsce jest zdecydowanie ciekawsze, malutka świątynia, a w niej ogromny, ogromny budda.
Kolejnym punktem programu jest WAT SAPHAN HIN, świątynia położona najdalej od miasta. To czuć, ceny spadają z każdym metrem. Cola w mieście 25, poza miastem 12 (tyle też kosztuje w hurtowni, którą znaleźliśmy). Wat Saphan Hin okazuje się być świątynią na górze. Na szczyt wiedzie kamienna ścieżka, którą kiedyś podążali wyznawcy buddyzmu. Wyruszamy na szczyt, jest wściekle gorąco, marze o monsunowym deszczu. Docieram na górę i mówię Filowi pod którym drzewem ma mnie zakopać, to ostatnia zdobyta przeze mnie góra! Kubły żaru leją się z nieba. Robimy zdjęcia i wyruszamy w drogę powrotną. Najpierw na dół, potem do miasta, na koniec pod
prysznic. Powracam do świata żywych , biorę długopis i zaczynam pisać notatkę –
Google jest prawie wyrocznią…