Wszyscy straszyli: lądujecie i czujecie smród, wszędzie śmierdzi, na chodniku leżą kupy, zaraz w coś wejdziecie, obrzucą wam buty krowim łajnem i każą płacić za czyszczenie, Indie to jedno wielkie gówno… i to wszystko gówno prawda. Gówna brak. Owszem zdarza się, że coś leży na ulicy ale bez przesady, w tym klimacie po kilku minutach wszystko jest wysuszone na wiórek i nie śmierdzi. Byłam przygotowana na coś gorszego, a tym czasem jest całkiem miło.
Lądujemy, przed otwarciem drzwi biorę wielki wdech – zaraz mnie powali smród… a tutaj ładnie pachnie, na lotnisku dywanik, miły pan sprawdza paszport, życzy udanego pobytu, łatwo dostępne, klimatyzowane metro… Gorzej jest jak się wysiądzie z metra, ulice nie mają nazwy, tzn. mają ale nie są nigdzie napisane. Szwędamy się i szukamy Paharganj Area, nie jest to łatwe, niby dzielnica blisko stacji, ale gdzie jest ulica Main Baazar? Widzimy, że za nami podąża para z plecakami, to Francuzi. Dogadujemy się, że oni tez idą na Paharganj ale nie wiedza gdzie to jest. Tak poznajemy ulice inżynierów, ulicę z lokalnym jedzeniem, kilka innych ulic… W końcu Fil mówi: dość! Wyciąga GPS, kilka minut i wiemy gdzie iść! Mijamy wiewiórki buszujące w świętym krowim łajnie, kilka ulic, skrętów, skrótów i jesteśmy na miejscu. Zaczyna się poszukiwanie noclegu, zajmuje nam to dłużej niż zwykle bo tanie pokoje są brudne, a drogie są drogie ;-) Oglądamy blisko 10 hosteli i decydujemy się na Vivak Hotel.
Krótkie spanie, jemy późne śniadanie na dachu i idziemy na rozeznanie dzielnicy. Żebraków nie jest strasznie dużo, rikszarze namawiają jak wszędzie, Fil pije pierwsze bananowe lassi, mnóstwo sklepików, każdy chętny i gotowy aby nas naciągnąć ale… my te sztuczki już znamy. Zaprzyjaźnianie się, tłumaczenie listu, niższa cena, darmowa mapa, shopping center, shop only looking, nie robią na nas wrażenia, jest to jeden z momentów w których czuję się bogata w doświadczenie podróżnicze.
Po okrążeniu okolicy decydujemy się pojechać do Jama Masjid - największy meczet w Indiach, mogący pomieścić 25 000 wiernych, wybudowany między 1644 a 1658, ma trzy wejścia i dwa minarety. Na jeden z minaretów można wejść, wchodzimy wiec po 121 schodkach i podziwiamy panoramę Delhi. Przed wejściem do meczetu należy zdjąć buty, opatulają mnie również różowym szlafroczkiem (w którym się gotuję). Kamienie w meczecie są parzące (doświadczyłam empirycznie), dlatego nie należy schodzić z rozłożonych chodników, na szczęście w środku można schronić się w cieniu i posiedzieć na kamiennej posadzce. Jako białas jestem dużą, lokalną atrakcją, Fil również. Robią nam mnóstwo zdjęć, robią sobie z nami zdjęcia, dają nam dzieci do potrzymania i zrobienia zdjęcia… Fil mówi, że to rodzaj błogosławieństwa od białego człowieka. W środku meczetu jest sadzawka z wodą, obmycie w niej nóg sprawia błoga przyjemność, woda brudna jak diabli ale jak przyjemnie chłodna. Wychodząc z meczetu, gość wciska nam kit, że pilnował nam butów i należą mu się rupie – niestety nie jestem tak naiwna i gość obchodzi się smakiem.
Kolacje jemy na kolejnej dachowej restauracji. Prosimy piwo, chłopak mówi, że nie mają niestety koncesji na alkohol ale… czy nie przeszkadzałoby nam gdybyśmy dostali piwo w zamkniętym czajniku na kawę i dwa kubki? Za to właśnie kocham Azje :-)
Widok z restauracji na Paharganj Area
Filowi udało się już zepsuć mój plecak (zrobił w nim wielką dziurę) oraz kosmetyczkę, która ostatecznie naprawił igłą. Pranie się suszy na rozwieszonym sznurku, wiatrak chodzi pełna parą, Internet śmiga (jak na azjatyckie warunki), żyć nie umierać!
PS. Czekam aż ktoś wymyśli wódkę, którą można pić w 40 stopniach…
Lądujemy, przed otwarciem drzwi biorę wielki wdech – zaraz mnie powali smród… a tutaj ładnie pachnie, na lotnisku dywanik, miły pan sprawdza paszport, życzy udanego pobytu, łatwo dostępne, klimatyzowane metro… Gorzej jest jak się wysiądzie z metra, ulice nie mają nazwy, tzn. mają ale nie są nigdzie napisane. Szwędamy się i szukamy Paharganj Area, nie jest to łatwe, niby dzielnica blisko stacji, ale gdzie jest ulica Main Baazar? Widzimy, że za nami podąża para z plecakami, to Francuzi. Dogadujemy się, że oni tez idą na Paharganj ale nie wiedza gdzie to jest. Tak poznajemy ulice inżynierów, ulicę z lokalnym jedzeniem, kilka innych ulic… W końcu Fil mówi: dość! Wyciąga GPS, kilka minut i wiemy gdzie iść! Mijamy wiewiórki buszujące w świętym krowim łajnie, kilka ulic, skrętów, skrótów i jesteśmy na miejscu. Zaczyna się poszukiwanie noclegu, zajmuje nam to dłużej niż zwykle bo tanie pokoje są brudne, a drogie są drogie ;-) Oglądamy blisko 10 hosteli i decydujemy się na Vivak Hotel.
Krótkie spanie, jemy późne śniadanie na dachu i idziemy na rozeznanie dzielnicy. Żebraków nie jest strasznie dużo, rikszarze namawiają jak wszędzie, Fil pije pierwsze bananowe lassi, mnóstwo sklepików, każdy chętny i gotowy aby nas naciągnąć ale… my te sztuczki już znamy. Zaprzyjaźnianie się, tłumaczenie listu, niższa cena, darmowa mapa, shopping center, shop only looking, nie robią na nas wrażenia, jest to jeden z momentów w których czuję się bogata w doświadczenie podróżnicze.
Po okrążeniu okolicy decydujemy się pojechać do Jama Masjid - największy meczet w Indiach, mogący pomieścić 25 000 wiernych, wybudowany między 1644 a 1658, ma trzy wejścia i dwa minarety. Na jeden z minaretów można wejść, wchodzimy wiec po 121 schodkach i podziwiamy panoramę Delhi. Przed wejściem do meczetu należy zdjąć buty, opatulają mnie również różowym szlafroczkiem (w którym się gotuję). Kamienie w meczecie są parzące (doświadczyłam empirycznie), dlatego nie należy schodzić z rozłożonych chodników, na szczęście w środku można schronić się w cieniu i posiedzieć na kamiennej posadzce. Jako białas jestem dużą, lokalną atrakcją, Fil również. Robią nam mnóstwo zdjęć, robią sobie z nami zdjęcia, dają nam dzieci do potrzymania i zrobienia zdjęcia… Fil mówi, że to rodzaj błogosławieństwa od białego człowieka. W środku meczetu jest sadzawka z wodą, obmycie w niej nóg sprawia błoga przyjemność, woda brudna jak diabli ale jak przyjemnie chłodna. Wychodząc z meczetu, gość wciska nam kit, że pilnował nam butów i należą mu się rupie – niestety nie jestem tak naiwna i gość obchodzi się smakiem.
Kolacje jemy na kolejnej dachowej restauracji. Prosimy piwo, chłopak mówi, że nie mają niestety koncesji na alkohol ale… czy nie przeszkadzałoby nam gdybyśmy dostali piwo w zamkniętym czajniku na kawę i dwa kubki? Za to właśnie kocham Azje :-)
Widok z restauracji na Paharganj Area
Filowi udało się już zepsuć mój plecak (zrobił w nim wielką dziurę) oraz kosmetyczkę, która ostatecznie naprawił igłą. Pranie się suszy na rozwieszonym sznurku, wiatrak chodzi pełna parą, Internet śmiga (jak na azjatyckie warunki), żyć nie umierać!
PS. Czekam aż ktoś wymyśli wódkę, którą można pić w 40 stopniach…
3 komentarze:
lassi było przepyszne... a wyglądało jak na zdjeciu
widoki czarujace....
Uzalezniona od ogrodu uzalezniam sie od Waszego bloga...czekam....
Prześlij komentarz