11 maja 2012 – Pokhara, Nepal

0

Wieczorem dowiedziałam się na recepcji, że najlepiej widać góry o świcie. Nastawiłam zegarek na 5 i… pierwsze zerknięcie za okno, chmury, chmury, chmury… Godzinę później coś zaczyna wychodzić, nie mam soczewek więc uznaje, że to chmury. Szukam okularów i oczom nie wierzę, Annapurna w całej okazałości (!), nie mogę już zasnąć, biegnę na dach i gapię się w niebo… To jest coś niesamowitego, masyw tak potężny, że trudno go objąć wzrokiem, sięgający do samego nieba (a nawet wyżej). Człowiek czuje się mały jak mrówka, jak nic nie znaczący kamyk… Niestety szybko robi się jasno i moim aparatem nie można uchwycić całego piękna. Ponieważ Annapurnę i Fish Tail widać cały ranek, postanawiamy wybrać się na Sarangkot – pobliski szczyt, z którego istnieje duża szansa zobaczenia całych gór.

Annapurna o poranku




Sarangkot ma wysokość 1590 m. (trochę wyższy niż najwyższy szczyt w Bieszczadach). Przechodzimy całą turystyczną część nad jeziorem, mijamy Hobbitowo i zaczynamy się wspinać. Szlaki w górach są słabo oznaczona, a jak są oznaczenia to w miejscach, gdzie jest tylko jedna droga więc nie można się zgubić ;-) Idziemy i idziemy, wspinanie się w upale, nie jest tym co tygrysy lubią najbardziej. Wejście na szczyt zajmuje nam 3,5 godziny, jestem cała mokra. Przed ostatnimi schodami dopada mnie takie zmęczenie, że mam wrażenie, że siądę i już się nie ruszę. Fil miał kryzys na początku drogi (myślałam, że albo będziemy wracać albo będę go wnosić) ale posilony bananem i colą dostał nowej energii.

W połowie drogi na szczyt mija nas Iwan – płatny morderca. Człowiek o stalowych mięśniach, który biegnie (!) na szczyt bez butelki wody. Z twarzy podobny do płatnego zabójcy, podczas ostatniej akcji wyjęli mu na pewno 3 kule po postrzale i 3 kolejne z poprzednich. Kiedy my przejdziemy 2/3 drogi, Iwan będzie zbiegał ze szczytu, pewnie zanim my dojdziemy na dół on zdąży okrążyć jezioro 3 razy i pobiegnie w trasę do Kathmandu. To robi wrażenie… prawdziwy Iron Man.

Z Sarangkot widać całą Pokharę, jezioro, okoliczne góry – wszystko fajnie ale… nie ma Fish Tail ani Annapurny. Chmury osiadły dokładnie na szczytach, zakrywają wszystko szczelną, pierzastą pokrywą. Siedzimy i gapimy się w chmury – w końcu tam są nasze góry ;-) Od dziś mogę o sobie mówić mały himalaista, w końcu zdobyłam pierwszy szczyt w Himalajach, może nie był zbyt imponujący wysokościowo ale liczy się sam fakt :-)

Zejście zajmuje nam niecałe 2 godziny, siadamy w knajpie nad samym jeziorem i zamawiamy zimne piwo… Jak cudnie smakuje… Najlepsze piwo na świecie… mniam… mniam… Goryczka…. Zimne… mniam… mniam…

Dziś drugi dzień strajku, więc prawie wszystko zamknięte.

PS. Słońce mnie usmażyło, a dokładnie usmażyło mi ręce. Wyglądam jakbym włożyła długie czerwone rękawiczki, na szczęście w aptece kupujemy taki różowy balsam na poparzenia… Działa, bardzo szybko łagodzi ból, szkoda, że nie łagodzi koloru.

Tłumy protestujących na porannym marszu ;)


W drodze na Sarangkot...










Paragliding...


A za chmurami góry...










W drodze powrotnej napadły nas małe, nepalskie dzieci krzycząc: sweet, bonbon, sweet, bonbon... Ja pomyślałam, że chcą nam coś sprzedać, ale Fil zrozumiał lepiej, wyjął z plecaka energetyczne batoniki i dał dzieciakom. Widok nepalskich dzieci z naszymi batonikami - bezcenny :)


Kraina hobbitów...



0 komentarze:

Prześlij komentarz